2012 Reading Challenge

2012 Reading Challenge
Wiktoria has read 20 books toward her goal of 52 books.
hide

Wednesday, August 31, 2011

The Bog Man

To opowiadanie to kolejna historia miłosnej fascynacji. Julie, studentka filozofii, nawiązuje romans z wykładowcą archeologii, Connorem. Na początku ich związku, Julie idealizuje nauczyciela i stawia go na piedestale. Jest bardzo zakochana i zdolna do poświęceń w imię miłości, nie dba o własne potrzeby i całkowicie podporządkowuje się kochankowi. Natomiast dla Connora, który ma własną rodzinę i ugruntowaną pozycję zawodową, Julie znaczy niewiele, romans z nią to tylko zabawa. W przeciwieństwie do Julie, dla której Connor jest wszystkim, mężczyzna ma swoje życie, do którego może wrócić, kiedy tylko dziewczyna mu się znudzi. Zresztą przez długi czas ograniczają się tylko do potajemnych spotkań z motelach. Dopiero wyjazd do Europy, gdzie Connor prowadzi badania archeologiczne, a Julie gra rolę jego asystentki, jest pierwszym momentem, kiedy mogą spędzić więcej czasu razem. Jednak wcale tak nie jest - Connor zajmuje się swoją pracą, a Julie zwykle zostaje sama w hotelu. Wtedy też zaczynają się poważne zmiany w ich związku: Julie powoli odkrywa, jak mało znaczy dla Connora, stopniowo przestaje patrzeć na niego bezkrytycznie. Ze strony Julie fascynacja mija, natomiast Connor diametralnie zmienia swoje podejście do związku. Oboje zamieniają się rolami...

Tuesday, August 30, 2011

Isis in Darkness

Tym razem oglądamy świat przedstawiony opowiadania z punktu widzenia mężczyzny. Richard jest nauczycielem akademickim i jednocześnie próbuje swoich sił w poezji. Regularnie chodzi do kawiarni Bohemian Embassy, gdzie spotykają się poeci i poetki, aby prezentować swoje utwory, czytając je na głos. Akcja opowiadania dzieje się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a wieczorki poetyckie w kawiarni przypominają postępowanie pokolenia beatinków. Richard jest przeciętnym poetą, nie odnosi specjalnych sukcesów, choć jeden z jego utworów cieszy się umiarkowanym powodzeniem. Na jednym z odczytów Richard styka się po raz pierwszy z niezwykle utalentowaną poetką Seleną - jest ona autorką cyklu "Isis in Darkness", który dał tytuł całemu opowiadaniu. Zarówno sama Selena, jak i jej twórczość fascynują Richarda, niemal stają się jego obsesją. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie dorównać Selenie w dziedzinie poezji, a jednocześnie wierzy, że związek z tą kobietą mógłby także w niego tchnąć natchnienie. Kiedy Selena odrzuca Richarda, ten żeni się ze swoją dziewczyną, choć wcale jej nie kocha. W jego życie coraz bardziej wkrada się rutyna, jednak nie przekreśla ona fascynacji poetką Seleną. Oboje spotykają się po latach, w zupełnie innych okolicznościach...

Opowiadanie jest nie tyle o utracie młodzieńczych ideałów, ile raczej o rezygnacji z młodzieńczych marzeń i dążeń, które nie były niemożliwe i mogłyby stać się faktem,gdyby bohaterowie wcześniej się nie poddali. Z kolei postać Seleny, której nigdy nie poznajemy bezpośrednio, lecz jedynie oczami Richarda, jej tajemniczość, oddanie sztuce, jakoś dziwnie kojarzy mi się z Ewą Demarczyk; gdy Selena czytała swoje wiersze, mogła wyglądać właśnie tak, jak Ewa, kiedy swoim śpiewem hipnotyzowała publiczność. W ogóle napisałam ten cały wpis po to, aby podzielić się tą moją nietypową refleksją ;)

Monday, August 29, 2011

Hairball

Drugi z kolei opowiadanie w zbiorku Margaret Atwood jest dużo krótsze. Jednak i tym razem główną postacią jest kobieta, z jej punktu widzenia oglądamy wydarzenia i mamy też wgląd w jej myśli. Kat jest dziennikarką w magazynie modowym i kreuje trendy, które naśladują czytelniczki. Można by powiedzieć, że na jej miejscu chciałoby być wiele osób, lecz Atwood pokazuje w swoim opowiadaniu przede wszystkim negatywne skutki wyboru takiego stylu życia, na który zdecydowała się Kat. Bohaterka jest typowym przykładem karierowiczki - cały czas poświęca pracy, praktycznie nie ma życia prywatnego, nie założyła również rodziny. Nie doświadczyła też prawdziwej miłości,jedynie przeżywa przelotne romanse. W czasie, gdy rozgrywa się akcja opowiadania, Kat romansuje z żonatym Gerardem, również dziennikarzem. Jej stosunkowo uregulowane życie niespodziewanie ulega poważnym, nieodwracalnym zmianom...

Sunday, August 28, 2011

Niedzielny kącik poetycki

Niestety okazało się, że gdzieś zapodział się mój ulubiony tomik Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej - po prostu został omyłkowo wyniesiony do piwnicy wraz z innymi, mniej potrzebnymi książkami. Upał, który panował przez cały ubiegły tydzień, skutecznie uniemożliwił mi poszukiwania. Stary komputer z wielką kolekcją e-booków jest nadal zepsuty. Ale na szczęście w zeszłą niedzielę znalazłam tomik w wierszami anglojęzycznymi poetów współczesnych "The Faber Book of Modern Verse." Zbiorek wierszy został wydany w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, więc "współczesny" oznacza "późniejszy od Szekspira" ;) Właściwie tomik rozpoczynają wiersze z XIX wieku.

Dzisiaj podzielę się wierszem, który odnalazłam w tym właśnie tomiku. Autorem jest Gerard Manley Hopkins. Podobnie jak Tolkien, Hopkins nawrócił się z protestantyzmu na katolicyzm. Tak jak w przypadku Tolkiena, duży wpływ na wiarę Hopkinsa miał John Henry Newman - obecnie błogosławiony. Hopkins pisał głównie poezję religijną. Do kącika poetyckiego wybrałam niedługi utwór poświęcony pięknu Stworzenia:

by Gerard Manley Hopkins

Glory be to God for dappled things--
For skies of couple-colour as a brinded cow;
For rose-moles all in stipple upon trout that swim;
Fresh-firecoal chestnut-falls; finches' wings;
Landscape plotted and pieced--fold, fallow, and plough;
And all trades, their gear and tackle and trim.

All things counter, original, spare, strange;
Whatever is fickle, freckled (who knows how?)
With swift, slow; sweet, sour; adazzle, dim;
He fathers-forth whose beauty is past change:
Praise Him.


Można również posłuchać tego wiersza czytanego na głos:

Saturday, August 27, 2011

True Trash

Zaczęłam czytać zbiór opowiadań Margaret Atwood "Wilderness Tips" - po polsku, jak podpowiada mi portal Lubimy Czytać, zbiorek nazywa się "Dzikość życia." Jest to właściwie moje pierwsze spotkanie z twórczością tej kanadyjskiej pisarki. Wcześniej jedynie słuchałam fragmentów słuchowiska radiowego opartego na jej powieści "Opowieść podręcznej."

Pierwsze opowiadanie w zbiorze, "True Trash," świetnie pasuje do dzisiejszej, upalnej pogody, akcja dzieje się bowiem w lecie, na wyspie, gdzie odbywają się kolonie dla nastoletnich chłopców. Oprócz młodych kolonistów, przebywają tam ich opiekunowie oraz 9 kelnerek, które przez całe lato nie opuszczają wyspy. Wszyscy jej mieszkańcy są więc skazani na siebie,co tworzy nieco klaustrofobiczną, duszną atmosferę. Świat przedstawiony oglądamy z punktu widzenia nastoletnich chłopców, a także kelnerek - a właściwie jednej z nich, Joanne. Joanne wyróżnia się spośród pozostałych dziewcząt - jest bardziej skryta i jednocześnie zdystansowana do wydarzeń. Wszystko postrzega jak elementy rozgrywającej się przed jej oczami powieści. Joanne nie znosi sytuacji, kiedy nie może poznać zakończenia historii, czy to literackiej, czy dziejącej się w rzeczywistym życiu. A w takiej sytuacji znajdzie się właśnie w tym opowiadaniu.

Friday, August 26, 2011

Dziennik Anny Frank

Choć Anna jest lubiana w szkole,nie ma prawdziwej przyjaciółki i czuje się samotna. Dlatego, gdy na 13 urodziny dostaje m.in. piękny zeszyt, postanawia prowadzić pamiętnik w formie listów do wyimaginowanej przyjaciółki, Kitty. Dziennik ma być jej jedynym powiernikiem, przed którym będzie zupełnie szczera.

Jednak nie będzie to zwyczajny pamiętnik nastolatki. Anna urodziła się w Niemczech, w żydowskiej rodzinie. Kiedy do władzy doszli naziści, rodzice Anny podjęli decyzję o wyjeździe do Holandii. Przez jakiś czas udaje mi się prowadzić normalne życie, lecz krótko po tym, jak Anna zaczyna pisać swój pamiętnik, jej ojciec decyduje, że cała rodzina będzie się ukrywać. Prawie cały dziennik Anny obejmuje właśnie okres, gdy Frankowie, razem z zaprzyjaźnioną rodziną Van Daanów, ukrywają się.

Tematyka poruszana w pamiętniku jest różnorodna, obejmuje zarówno zwyczajne opisywanie codziennych wydarzeń, jak i osobiste wyznania oraz refleksje Anny.Życie w kryjówce jest zupełnie inne od tego "na wolności", jednak w miarę możliwości rodziny starają się zachowywać chociaż pozory normalności. Napięcie psychiczne jest nie do zniesienia, dlatego często wybuchają kłótnie, nad czym ubolewa nastolatka. Wrażliwa Anna podczas pobytu w kryjówce czuje się jeszcze bardziej osamotniona. Brakuje jej osoby, przed którą mogłaby otworzyć swoje serce. Wielokrotnie w pamiętniku uskarża się na brak zrozumienia ze strony rodziców, z którymi nie ma dobrego kontaktu. Szczególnie źle układają się jej relacje z matką. Z rodziców bliższy jest jej ojciec, niestety Anna stopniowo traci z nim wspólny język. Dziewczynka bardzo często spotyka się z krytyką ze strony dorosłych - jej zdaniem, w dużej mierze niezasłużoną. Sama nie szczędzi uwag swojemu otoczeniu - zapisuje je w swoim pamiętniku, ale jednocześnie jest krytyczna wobec samej siebie. Wiele z notatek dotyczy pracy nad sobą i kształtowaniem własnego charakteru. W jednej z ostatnich notek Anna zaleca nawet coś w rodzaju codziennego rachunku sumienia.Dziewczynka porusza więc poważne jak na swój wiek tematy. Życie w ukryciu spowodowało przyspieszone dojrzewanie Anny. W kryjówce przeżywa również miłość do Piotra, syna państwa Van Daanów, ukrywającego się z Frankami. Także ten związek nie daje jej ostatecznie prawdziwego zrozumienia, którego nastolatka tak pragnie.
Anna nie tylko pisze pamiętnik, pomimo trudnych warunków dalej się uczy. Interesują ją zwłaszcza historia, języki i sztuka. W przyszłości pragnie zostać pisarką lub chociażby dziennikarką - marzy, aby jej zawód był związany z pisarstwem, literaturą. W kilku listach wspomina o opowiadaniach, których jest autorką. Stosunkowo niewiele wpisów dotyczy wojny. Czasami pojawiają się tematy polityczne, najnowsze wiadomości z frontu, które ukrywające się rodziny poznają z tajnego radia i od ludzi opiekujących się nimi. Więcej możemy dowiedzieć się o codzienności ukrywających się ludzi, ich problemach związanych z koniecznością zachowania się możliwie najciszej; zwyczajne, codzienne czynności, jak gotowanie, mycie się czy korzystanie z toalety związane są tu z ogromnym niebezpieczeństwem. Mimo wszystko Anna zachowuje wiele pogody ducha,nie traci wiary w dobro. Ostatnie wpisy są szczególnie przepełnione nadzieją na nadchodzącą wolność i powrót do normalnego życia. Anna marzy, że już niedługo będzie mogła jak dawniej uczyć się w szkole... Tym bardziej tragiczne jest nagłe urwanie się pamiętnika, gdy wkrótce po tym czasie pełnym nadziei Anna i jej bliscy zostają aresztowani...

Thursday, August 25, 2011

Dalszy ciąg literackich inspiracji

Chciałabym kontynuować wczorajszy cykl muzyczny, pisząc o literackich, zwłaszcza tolkienowskich, inspiracjach muzycznych. Z powodu awarii starego komputera, na którym miałam bogate zbiory najdziwniejszej tolkienowskiej muzyki, moja działalność jest niestety utrudniona, ale spróbuję pomóc sobie Lastfm. Dzisiaj będzie o spokojniejszych, łagodniejszych utworach, poruszających elficką lub hobbicką tematykę. Pieśni orków jednak nie lubię :) a nie da się ukryć, że większość zespołów "tolkienowskich" inspiruje się negatywnymi postaciami z Legendarium, jak na przykład właśnie orkowie, czy też obaj źli władcy ;) Wydaje mi się, że takie pomijanie piękniejszych elementów twórczości profesora i koncentracja na najbardziej mrocznych zakamarkach Śródziemia nie jest w porządku wobec Tolkiena i raczej nie byłaby zgodna z jego zamysłem. Oczywiście nie można pomijać tych bardziej złowrogich bohaterów Tolkiena, ale moim zdaniem prawie całkowite ignorowanie pozytywnych postaci nie jest dobrym rozwiązaniem i za daleko odchodzi od tolkienowskiego ducha. Nie sądzę, aby profesorowi podobała się fascynacja złem z jego powieści, jaką przejawia wielu fanów, zwłaszcza muzyków. Przez to trudno jest znaleźć łagodną, delikatną muzykę tolkienowską, jaka odzwierciedlałaby np. charakter elfów. Najlepsze przykłady muzyki, która może oddawać elficką naturę, spośród utworów, które słyszałam, to właśnie nagrania ze ścieżki dźwiękowej do filmu oraz piosenki Drużyny Trzeźwych Hobbitów. Do tej kategorii można zaliczyć też zespół Anois. Niestety wykonawcy nie uzyskali zgody od Tolkien Estate na wykorzystanie tekstów profesora, dlatego też piosenki nie mogą się ukazać na żadnej oficjalnej płycie. Eteryczny głos wokalistki, trochę nieziemski, pasuje do niezwykłych istot, jakimi są elfy. Piosenki są może nieco monotonne i podobne jedna do drugiej, ale i tak wolę je niż ostre, metalowe granie.

W przeciwieństwie do Anois, Tolkien Ensemble ma "błogoławieństwo" Tolkien Estate do wykonywania oryginalnych tekstów twórcy Śródziemia. W jednym z utworów występuje nawet Christopher Lee, znany z roli Sarumana w ekranizacji Władcy:

Dzięki stronie Grooveshark przesłuchałam część piosenek zespołu. Piosenki to chyba nie jest właściwe słowo, bo utwory przypominają muzykę operową. Z jednej strony jest to wada, bo podczas słuchania nagrania niekoniecznie kojarzą się ze Śródziemiem. Niespecjalnie przepadam za operą, więc na początku mi to przeszkadzało. Potem doceniłam poważny, a niekiedy nawet podniosły charakter tej muzyki. Najbardziej podobały mi się jednak wesołe, skoczne, hobbickie przyśpiewki :) Pewnie w głębi serca jestem hobbitką :)

Wednesday, August 24, 2011

Literackie inspiracje w muzyce

Ponieważ dalej jest gorąco, postanowiłam napisać na jakiś "lekki" temat. Takim tematem wydaje się być muzyka rozrywkowa. Jest to jednak blog o książkach, więc postanowiłam nie tyle wytropić, co przedstawić literackie inspiracje w tekstach piosenek. Artykulik absolutnie nie rości sobie pretensji do bycia jakimkolwiek leksykonem takowych inspiracji. Może napiszę nawet cykl na ten temat; wydaje mi się, że osobny wpis, albo nawet kilka należy się muzyce tolkienowskiej, której jest naprawdę bardzo wiele. Szczególnym przypadkiem więzi łączącej literaturę z muzyką jest z kolei moja ulubiona poezja śpiewana. Twórcy tej muzyki wykonują piosenki do tekstów znanych poetów,piszą je samodzielnie lub korzystają z utworów współczesnych tekściarzy. Spośród twórców poezji śpiewanej najbardziej lubię słuchać nieżyjącego już niestety Marka Grechuty oraz Starego Dobrego Małżeństwa. Zachwyciły mnie też sonety Szekspira w wykonaniu Stanisława Soyki.

Spośród utworów zagranicznych, moją ulubioną piosenką nawiązującą do literatury jest chyba "Wuthering Heights" Kate Bush. Odkryłam ją przypadkowo, poszukując w Internecie informacji o "Wichrowych wzgórzach." Do tej pory chętnie jej słucham. Wydaje mi się, że świetnie oddaje charakter głównej bohaterki powieści, jej dziki i nieposkromiony charakter, szaloną i niczym niepowstrzymaną miłość do Heathcilffa.

Ze względu na obszerność muzyki tolkienowskiej, może dobrze byłoby napisać o niej w kilku częściach. Dla osób, które tak jak ja dzięki ekranizacji Petera Jacksona zetknęły się z Tolkienem, pierwsze skojarzenie z pojęciem "muzyka tolkienowska" to chyba ścieżka dźwiękowa Howarda Shore'a. Tak było też w moim przypadku - na początku fascynacji Tolkienem znałam muzykę inspirowaną jego twórczością tylko w formie filmowego soundtracku. Później, w miarę głębszego poznawania Śródziemia i działalności fanowskiej miłośników Tolkiena, zwłaszcza zaś dzięki tolkienowskim forom internetowym, dowiedziałam się o istnieniu mnóstwa muzyki bliskiej sercu tolkienisty. Szczególne miejsce w moim serduchu zajmuje Drużyna Trzeźwych Hobbitów - album nagrany przez forumowiczów-miłośników Tolkiena jest dla mnie jednym z najlepszych zbiorów tolkienowskich piosenek, który najlepiej pomaga mi przenieść się do świata wykreowanego przez brytyjskiego profesora.Dostojne, często smutne piosenki "elfickie" podkreślają wyjątkowy charakter tej rasy, ich wrażliwość, delikatność, umiłowanie piękna. Obecna w nich nostalgia przypomina, że czas elfów w Śródziemiu przeminął i już nigdy nie powróci.Świetne są też wesołe piosenki "hobbickie", które zawsze mogą poprawić humor; lubię zwłaszcza "Stopy hobbita."
Dzięki forum dowiedziałam się też o chyba najbardziej znanym zespole wykonującym muzykę tolkienowską - niemieckim Blind Guardian. Nie przepadam za ostrą muzyką, ale niektóre utwory grupy prezentowane w Radiu Elendili :) zapadają w pamięć. Jak wiadomo, cały album "Nightfall in Middle-Earth" opowiada historie znane z tolkienowskiego Silmarillionu, ale na najnowszej płycie znajdują się też kawałki nawiązujące do twórczości George'a Martina, mojej najnowszej literackiej fascynacji ;)
Nie poprzestając na zdobywaniu wiedzy o tolkienowskiej muzyce na forum, rozpoczęłam własne łowy, na których upolowałam wiele ciekawych łupów. Pomógł mi w tym wydatnie Internet, a zwłaszcza strona Tolkien Music, która gromadzi informacje o najróżniejszych wykonawcach muzyki tolkienowskiej. Jeżeli dany zespół czy solista ma stronę internetową, jest podany jej adres i w związku z tym łatwo jest odnaleźć informacje o tolkienowskiej muzyce, czasami nawet ściągnąć z takiej strony kilka utworów. W ten sposób doszło do paru muzycznych odkryć. Napiszę teraz parę słów o nich.
Nie przepadam za metalem, jak również za hip-hopem/rapem czy jak to zwał. Jednak i co do tego gatunku muzycznego robię wyjątek dla wykonawców inspirujących się Tolkienem. Wydaje mi się, że mało kto zdaje sobie sprawę z istnienia tolkienowskiego hip-hopu. Gatunek ten wydaje się być zupełnie niepasujący do twórczości profesora - i rzeczywiście w dużej mierze tak właśnie jest. Dlatego ciekawostką są nagrania zespołu Lords of the Rhymes - kilka piosenek, które można pobrać ze strony grupy, przedstawia raperską wersję dziejów Śródziemia, a bohaterowie Tolkiena są w nich pokazani jako hip-hopowi muzycy, beatboxerzy itp. Kawałki są skoczne i zabawne, jednak mogą wydawać się nieco obrazoburcze dla osób, które uważają Śródziemie za świętość :) Dla nich mam coś innego - instrumentalną muzykę Francuza Patrice Deceunincka. Spokojna i łagodna muzyka, gdy bohaterom nic nie grozi, zmienia się radykalnie w momencie pojawienia się niebezpieczeństwa - przyspiesza i staje się coraz głośniejsza, jak w moim ulubionym nagraniu tego kompozytora "A Night in Bree"- niestety już nie do dostania w internecie, strona wykonawcy przestała istnieć.

Na koniec piosenka Maureen S. O'Brien "Rosie's song", którą bezskutecznie starałam się promować na tolkienowskiej liście przebojów Radia Elendili:


Tuesday, August 23, 2011

Nanowrimo

Jest nieznośnie gorąco, więc miło chociaż myślą uciec w chłodniejsze miesiące. Jak na przykład listopad. Miesiąc ten nie cieszy się raczej zbytnią sympatią - ja na przykład nigdy go nie lubiłam, gdyż niestety świadczy on o nieuchronnym nadejściu zimy... Jednak warto spojrzeć na niego z innej strony - właśnie w listopadzie odbywa się literacki happening Nanowrimo - National Novel Writing Month (Narodowy Miesiąc Pisania Powieści). Inicjatywa powstała w Stanach Zjednoczonych, lecz może w niej uczestniczyć każdy internauta (niestety nie można wybrać Polski jako swojego regionu), ale twórcy programu twierdzą, że pozostali przy starej nazwie, nie zmieniając National na International - bo po prostu pierwsza nazwa lepiej brzmi :)

Aby wziąć udział w tym wydarzeniu, należy zarejestrować się na stronie - jest to oczywiście darmowe - i w listopadzie przystąpić do pisania swojej powieści :) Cel zabawy to w ciągu miesiąca napisać 50 000 słów. Nie można korzystać ze wcześniej napisanych tekstów, ale jak najbardziej w porządku są notatki zawierające podstawowe dane o bohaterach, zarys fabuły itp. Nie ma żadnych nagród, osoba, której uda się w ciągu miesiąca napisać wyznaczoną ilość słów, otrzymuje tylko certyfikat o osiągnięciu tego celu :) Autorzy projektu radzą, aby na luzie podejść do tej inicjatywy, tak, by pisanie było dobrą zabawą, nie martwić się, czy nasza "powieść" ma w ogóle jakiś sens, skupić się jedynie na ilości słów. Wtedy w kreatywności nie przeszkadza nam nasz "wewnętrzny krytyk," i paradoksalnie możemy w ten sposób więcej osiągnąć. Takie podejście zadaniowe nie służy kreatywności, co sama zauważyłam na swoim przykładzie. Może jest to jakaś metoda, zająć się tworzeniem, nie martwiąc się na razie jakością "tfurczości." Na edycję pisaniny przyjdzie czas po Nanowrimo.

O inicjatywie dowiedziałam się z bloga mojej koleżanki (tej od fanfików), która brała już w tym udział. Nawiasem mówiąc, w ramach tej zabawy można pisać także fanfiki. W tym roku postanowiłam spróbować swoich sił w tym konkursie, choć termin imprezy w roku akademickim zdaje się nie sprzyjać pozanaukowym zajęciom. Ale skoro jej udało się połączyć pisanie ze studiami i pracą, mnie też powinno się udać :)

Na zakończenie polecam piosenkę Johna Anealio, którego ostatnio bardzo lubię słuchać, właśnie na temat Nanowrimo. Piosenka jest udostępniona w trybie "name your price", więc po kliknięciu na "buy now" możemy wpisać 0 i mieć ją za darmo zupełnie legalnie :) Warto poznać też inne piosenki tego pana, wszystkie są dostępne właśnie w ten sposób. Anealio tworzy piosenki, których teksty nawiązują do fantastyki, zwłaszcza science-fiction. Chociaż nie znam jeszcze większości utworów, do których się odnosi, piosenki sprawiły mi dużo radości, więc zdecydowanie warto ich posłuchać:)

Monday, August 22, 2011

Wady e-booków

Zepsuł mi się komputer, ten stary, co używałam go do czytania przy jedzeniu. Nagle pokazał się niebieski ekran z błędem - nie będę męczyć czytelników informacją, jakim, bo to przecież nie blog informatyczny - i od tego czasu nie działa monitor, a co za tym idzie, nie da się nic zrobić na komputerze. O poszerzaniu czytelniczych osiągnięć podczas posiłków mogę na jakiś czas zapomnieć :( Co ciekawe, ojcu parę dni wcześniej przestał działać ekran od komórki, jest cały ciemny i nic nie wyświetla, a wczoraj to samo stało się z monitorem komputera. Czy to jakaś ekranowa epidemia? Aż się boję laptopa włączyć, bo kto wie, może będzie następny? ;)

Stary komputer używałam głównie, jak już wspomniałam, do czytania przy jedzeniu i również jako stację drukującą. Miałam tam zgromadzone sporo interesujących e-booków. I właśnie z tego punktu wyjścia można przejść łatwo do omawiania wad elektronicznych książek. Prawdopodobnie książki zostaną wykasowane w ramach naprawy komputera, na pewno zaś teraz, gdy jest on zepsuty, ja z kolei jestem całkowicie pozbawiona dostępu do nich. Nie mam czytnika e-booków, więc nie wiem, w jakim stopniu jest on awaryjny, jednak wiadomo, że elektroniczny sprzęt, jak komputery, czasami, częściej lub rzadziej, ale nieuchronnie, psuje się. I na tym polega największa wada e-booków - są całkowicie zależne od urządzenia, w pamięci którego się znajdują. Awaria komputera pozbawia czytelnika dostępu do jego książek, a może nawet grozi całkowitą ich utratą. Pół biedy, jeśli to darmowe książki z Gutenberga, które można łatwo ściągnąć ponownie, ale jeśli to bogata kolekcja e-booków, za które sporo zapłaciliśmy? Wiadomo, trzeba robić kopie zapasowe, ale czy zabezpieczone DRM pliki można kopiować? Nie korzystałam z DRM i jeśli dana książka nie będzie mi niezbędna np. na studia i zakup jej z DRM będzie jedynym możliwym, nie zamierzam kupować tak zabezpieczonych książek. System DRM poważnie ogranicza funkcjonalność książki i prawa jej czytelnika.

To jeszcze jedna poważna wada e-booków, bo niestety większość książek elektronicznych posiada takie zabezpieczenia.One również pogłębiają uzależnienie e-booka od urządzenia, na którym jest zapisany. Do odczytania zwykłych, niezabezpieczonych e-booków konieczne jest urządzenie elektroniczne - jakiekolwiek urządzenie, które je czyta; chyba, że wydrukujesz tekst. E-booki z DRM można odczytać tylko na konkretnym urządzeniu, i co gorsza nie tylko na modelu urządzenia, jaki sobie sprzedawca e-booków wybierze, ale na konkretnym egzemplarzu czytnika, bo pliki z DRM przywiązują się do danego sprzętu. Więc jeśli sprzęt się popsuje, zakupione książki bezpowrotnie przepadają - właśnie przed chwilą znalazłam a internecie informację, że nie da się zrobić kopii zapasowej plików z DRM - więc jest dokładnie tak jak myślałam, z chwilą awarii czytnika czy konieczności reinstalacji systemu tracimy wszystkie zakupione książki, i pewnie jeśli chce się je dalej czytać, trzeba kupić nowe :( Nie, dziękuję za DRM, nie skorzystam.

W tym miejscu tradycyjne, papierowe książki mają znaczącą przewagę. Do ich czytania nie potrzeba żadnego urządzenia. Ponadto, można je pożyczyć przyjacielowi, oddać komuś lub odsprzedać w antykwariacie albo wymienić na inne - jeśli używasz zabezpieczonych e-booków, możesz tylko pomarzyć o zrobieniu jakiejkolwiek z tych rzeczy. To, że "papierzaki" są zdrowsze dla oczu, wiadomo - akurat ta wada e-booków eliminowana jest przez czytniki. Ale najciekawsze jest, że papierowe książki są stosunkowo trwalsze od swoich elektronicznych odpowiedników. Jak to, trwalsze? - zapytasz czytelniku. Ano, trwalsze i nie jest to tylko moje odkrycie. Do tej pory istnieją przecież starodruki, książki wyprodukowane przed wiekami.Formaty plików ciągle się zmieniają, nie wiadomo, czy w przyszłości da się odczytać np. pliki pdf. A książkę papierową da się przeczytać bez problemu, nawet jeśli jej część jest uszkodzona - przetarga się okładka czy jakaś kartka, a reszta książki nadal da się czytać bez problemu. Spróbuj przeczytać uszkodzonego e-booka! E-booki są też zależne od dostępu do prądu - gdyby go zabrakło,skończyło by się e-czytanie, a e-książki praktycznie przestałyby istnieć, bo nie możnaby się wcale do nich dostać. Książka papierowa działa w trybie unplugged - co prawda do samego czytania potrzebne jest światło, ale przy braku prądu oznacza to co najwyżej ograniczenie lektury do czasu, gdy dostępne jest światło naturalne,a nie całkowity jej brak. I jeszcze najważniejszy dowód na ich trwałość - książki papierowe, przechowywane we właściwych warunkach, mogą przetrwać naprawdę długo! Większość osób ma chyba stare książki po dziadkach czy też innych przodkach, które mimo zażółcenia kartek, charakterystycznego zapachu starej książki - skądinąd miłego - świetnie nadają się do czytania także dzisiaj, czego nie da się powiedzieć o starych plikach. Odkryto, że papier jest trwalszy niż nośniki cyfrowe, na których możemy zapisać e-booki. Taka np.płyta CD-R po kilku latach od nagrania może już być nie do oczytania - dlatego w poradnikach na temat back-upu czytamy, że jeśli mamy ważne nagrania na tych płytach, warto co kilka lat przegrywać dane na nowy nośnik. Nie ma więc co liczyć, że np. moje wnuki będą mogły oczytać dane z płyt, które nagrałam. Z książkami papierowymi jest zupełnie inaczej. Jeśli w miejscu, gdzie są przechowywane, nie nastąpi pożar, powódź, atak pożerających książki myszy, z pewnością woluminy przetrwają w dobrym stanie wiele, wiele lat. A nawet w przypadku ww. katastrof można uratować część egzemplarzy, podczas gdy przy awarii twardego dysku przepada zazwyczaj wszystko. Podsumowując, w kategorii trwałości paradoksalnie wygrywają książki tradycyjne: gdy rozleci się półka na książki, nie jest to równoznaczne ze zniszczeniem książek - a tak właśnie się dzieje, gdy taką półką jest komputer. Nie wspomnę już o tym, że papierowe książki przewyższają swoje cyfrowe kuzynki urodą.

Całe te wywody nie mają prowadzić do wniosku, że e-booki są "be". Wcale tak nie uważam, nawet lubię e-booki i chętnie z nich korzystam. Rozważam również zakup czytnika. Zarówno stara, jak i nowa technologia ma swoje zalety i wady, a utrata książek, papierowych czy e- jest tak samo przykra dla każdego miłośnika literatury. Może najulubieńsze tytuły warto wobec tego mieć w dwóch wersjach, tradycyjnej i elektronicznej?

A tutaj artykuł o dużo większej trwałości papieru w porównaniu do płyty CD.

Sunday, August 21, 2011

Niedzielny kącik poetycki

Dzisiaj czas na spotkanie z poezją. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale w niedzielę zawsze mam najmniej inwencji twórczej, mimo iż to wolny dzień. Trzeba zacząć z tym walczyć, bo w roku akademickim będę miała chyba czas na pisanie dopiero w niedzielę. Z powodu tego braku pomysłów wymyśliłam ten kącik poetycki. Mam zamiar umieszczać tu przede wszystkim wiersze mniej znane, nie te z zakresu nauczania szkolnego, ale takie, których przeciętny człowiek nie zna. Najbliższe są mi utwory poetów anglojęzycznych i takie też zamierzam prezentować, a jednocześnie nie są chyba zbyt popularne :)

Teraz już czas na wiersze :)Zawsze trudno mi dokonać wyboru, bo niestety nie mam zbyt wielu poetyckich tomików w domu i muszę prowadzić poszukiwania w internecie, a często prawa autorskie nie zezwalają na kopiowanie na bloga tego, co znajdę :( Poza tym i tak jestem ograniczona w wyborach do autorów, których dzieła już znajdują się w domenie publicznej.Co gorsza, angielskie wiersze z domeny publicznej często nie mają polskich tłumaczeń, które możnaby legalnie udostępnić na blogu, z tego względu niestety poezja angielska będzie przeważnie prezentowana w wersji oryginalnej. Dziś pora na Emily Dickinson. Z jej twórczością zetknęłam się pierwszy raz na studiach, w ramach przedmiotu "Historia literatury amerykańskiej." Wiersze Emily,nowatorskie jak na czasy, w których tworzyła (XIX w.) nie spotkały się z życzliwym przyjęciem współczesnych. Utwory miały nietypowy układ graficzny, a niektóre rzeczowniki pisane były z wielkiej litery. Ważną rolę odgrywały też oryginalnie stosowane znaki przestankowe. Sama Emily prowadziła życie samotnicze, wręcz pustelnicze, a poezja w większości dotyczy piękna natury i filozoficznych przemyśleń. Oto jeden z wierszy:

I died for beauty but was scarce
Adjusted in the tomb,
When one who died for truth was lain
In an adjoining room.
He questioned softly why I failed?
"For beauty," I replied.
"And I for truth, the two are one;
We brethren are," he said.

And so, as kinsmen met a night,
We talked between the rooms,
Until the moss had reached our lips,
And covered up our names.


Oczywiście, jeśli uda mi się odnaleźć polskie tłumaczenie tego wiersza, z pewnością umieszczę go tutaj.

Saturday, August 20, 2011

Twórcze pisanie i Tolkien

Jak wiadomo z wielu poradników twórczego pisania, codzienne tworzenie jest niezbędne i nie można z niego zrezygnować. Każdego dnia trzeba znaleźć czas na napisanie choćby krótkiego tekstu. Mam coraz mniej pomysłów na kolejne blogowe wpisy, ale nie mogę zaprzestać ich tworzyć, zwłaszcza, że nie wiem, jak będzie mi się udawało pisać w trakcie roku akademickiego. Pewnie jak zwykle nauka okaże się dla mnie ważniejsza niż pisanie i oczywiście niczego znowu nie osiągnę. Chociaż podobno jest duże zapotrzebowanie na język niemiecki, więc może warto się go nauczyć.

Na razie czytam wiele stron internetowych o twórczym pisaniu. Wczoraj zaczęłam nawet pisać opowiadanie, które od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, nic wielkiego, ale nareszcie coś ruszyło. Czytam też poradnik Holly Lisle „Mugging the Muse: Writing Fiction for Love and Money”; jest napisany dość ciekawym językiem, bogaty w przykłady z życia autorki, porady są praktyczne, choć dotyczą głównie pisania powieści, co na razie mnie nie interesuje. Książka jest ciekawa sama w sobie, nie tylko jako zbiór wskazówek dla pisarzy. Podoba mi się szczerość pisarki, która nie wstydzi się wspomnieć o swoich zawodowych porażkach, Lisle pisze m.in. o tym, jak jej pierwsza powieść, romans, została odrzucona przez wydawców. Autorka nie przyjmuje postawy nieomylnego guru, lecz opowiada czytelnikom o swoich porażkach, aby mogli się uczyć na jej błędach. Nie przeczytałam jeszcze całej książki, ale z tego co na razie znam, można wywnioskować, że za swój największy błąd autorka uznała fakt, iż zabrała się za pisanie powieści romansowej, choć ta tematyka była jej obca i tworzyła ją tylko z myślą o zdobyciu popularności. Książka okazała się klapą, bo podczas jej tworzenia zabrakło prawdziwej pasji. Dopiero gdy pisarka zaczęła tworzyć w swoim ulubionym gatunku science-fiction i fantasy, pojawiły się pierwsze sukcesy. Nie wiem, czy ta uwaga pochodzi właśnie z książki Lisle, bo czytam też wiele stron o creative writing, ale inna ważna porada mówi, że nie możemy być obojętni na losy naszych bohaterów, bo jeśli dla autora bohaterowie są bez żadnej wartości, to dlaczego czytelnik miałby się nimi zainteresować? Ogólnie rzecz biorąc, polecam tą książkę, dobrze się czyta, a można jeszcze się z niej czegoś ciekawego nauczyć. Co najważniejsze, można ją ściągnąć za darmo ze strony autorki. Sama Lisle, jak można się dowiedzieć z jej książki, jest pisarką science-fiction i fantasy; wspomina o niej również Sapkowski w leksykonie fantastyki. Niestety nie znam żadnej powieści tej pani, a jej stronę odnalazłam poszukując informacji właśnie na temat creative writing. Jej strona internetowa zawiera sporo porad i przydatnych informacji. Można również zamówić dodatkowe książki, jak również wziąć udział w kursach pisarskich - niestety są one płatne. Nie ma się jednak co tym przejmować, bo na stronie można przeczytać mnóstwo darmowych artykułów. Jest też opcja zamówienia sobie newslettera. Wiadomości są zwięźle napisane i ciekawe, można je szybko przeczytać, nawet jeśli ma się dużo innych zajęć.

Dzisiaj zaplanowałam sobie artykuł o Tolkienie, jak pierwszy raz zetknęłam się z jego twórczością. A stało się to wtedy, gdy moje zainteresowanie Sherlockiem Holmesem zaczęło już przygasać - może dlatego, że poznałam już wszystkie „kanoniczne” opowiadania? W każdym razie, to co przez długi czas bardzo mnie wciągało, stało się dla mnie nudne. I właśnie w to miejsce wskoczył Tolkien. Stało się to zupełnie przypadkowo. Chociaż dużo mówiło się o filmie Petera Jacksona, kiedy wchodził on na ekrany, i dobrze wiedziałam, że istnieje coś takiego jak „Władca pierścieni”, i że jest oparty na powieści niejakiego Tolkiena, nigdy nie miałam ochoty obejrzeć filmu ani przeczytać książki. Może właśnie z powodu streszczeń filmu, jakie można było przeczytać w dodatkach telewizyjnych? Na podstawie tych artykułów, film wydawał mi się bezsensowny i na poziomie intelektualnym bajeczki dla dzieci. „Hobbit idzie wrzucić do wulkanu pierścień czarnego władcy, aby ocalić świat” - większej bzdury to chyba nigdy nie czytałam. I ludzie jeszcze wydają pieniądze na kręcenie takich filmów... a inni oglądają takie bzdety. Film obejrzałam dużo później, kiedy już ten cały szum medialny wokół Władcy ucichł, i teraz sądzę, że dobrze się stało. Odbyło się to zupełnie przypadkowo, kiedy byłam w gościnie u kuzyna, on oglądał Władcę na komputerze i zaprosił mnie do wspólnego oglądania, a ja zgodziłam się tylko po to, aby nie robić mu przykrości - byłam przecież w gościnie. Ale film najpierw mnie zainteresował, potem wciągnął, a na koniec zauroczył, tak że po powrocie do domu nie mogłam myśleć o niczym innym. Zrobiłam internetowy research i to, co przeczytałam, zafascynowało mnie jeszcze bardziej. To blog o książkach, więc czemu jest tak dużo o filmie? Bo bez niego w ogóle nie sięgnęłabym po książkę! Muszę się przyznać, choć to pewnie wstyd, że przed obejrzeniem ekranizacji Władcy, nie miałam w ogóle pojęcia, że istnieje taki gatunek literacki, jak fantastyka! Takie dzieła, jak Tolkiena, wkładałabym do worka z baśniami. Można więc powiedzieć, że obejrzenie tego filmu było pewną rewolucją w moim życiu. Z pomieszaniem fascynacji i wstydu - bo przecież zajmowałam się dziecinnymi bajkami - szukałam w internecie informacji o książce i jej autorze. Przez długi czas byłam bardzo sfrustrowana brakiem dostępu do tekstu książki. Namiętnie czytałam wszystko, co tylko mogłam znaleźć na temat Tolkiena i jego dzieł w internecie, prowadziłam nawet „Pamiętnik tolkienistki”, gdzie zapisywałam swoje refleksje i przemyślenia na podstawie przeczytanych w sieci artykułów. W końcu po wielu tarapatach, opisanych we wspomnianym pamiętniczku, udało mi się zakupić jednotomowe wydanie Władcy po angielsku. Później okazało się, że ten egzemplarz jest wybrakowany, jako że kilka rozdziałów było wydrukowanych podwójnie, a paru brakowało, ale tylko pod koniec I tomu. Mimo wszystko, ten egzemplarz, z którego pierwszy raz przeczytałam Władcę, jest moim ssskarbem (kto przeczytał, ten wie, do czego ta aluzja). A potem nastąpiła już tolkienowska lawina - najpierw lektura innych dzieł pisarza i tolkienowskich forów internetowych - dwa ulubione odwiedzam do dziś - skąd między innymi dowiedziałam się o innych pisarzach fantasy i z kolei sięgnęłam po ich książki. Teraz fantastyka jest integralną częścią mojego życia.

Na koniec jeszcze ciekawostka z mojego życia. Właściwie pierwszą książką z dziedziny szeroko pojętej fantastyki, która, jak mi się wydaje, obejmuje też science-fiction, nie było żadne dzieło Tolkiena, lecz „Solaris” Lema - tyle, że wtedy nie miałam pojęcia, że to oddzielny literacki gatunek!

Friday, August 19, 2011

Sherlock Holmes i fandom

Wczoraj wspomniałam o Sherlocku Holmesie. Jako nastolatka, a potem tuż po maturze, byłam wielką fanką Sherlocka. Najpierw zbiór opowiadań o Holmesie poleciła mi Mama, chyba podczas wakacji. Przeczytałam z zainteresowaniem, jednak na tym moja przygoda z Holmesem się zakończyła. Przez kilka lat nie wracałam wcale do tych opowieści. Ponownie zetknęłam się z Holmesem dopiero podczas matury. Nie pamiętam już, czy przy próbnej, czy tej prawdziwej, ale jednym z zadań z readingu na maturze z angielskiego był właśnie fragment opowiadania o Sherlocku Holmesie. Opowiadanie zaciekawiło mnie na tyle, że po egzaminie odszukałam w internecie całość. Przy okazji znalazłam też inne opowiadania o detektywie, w tym słynny "The Final Problem", w którym Holmes ginie z ręki profesora Moriarty'ego. Dalsze internetowe łowy doprowadziły mnie do mnóstwa stron poświęconym chyba najsłynniejszemu literackiemu detektywowi, między innymi wspomnianego już newslettera listy dyskusyjnej, na której każdy uczestnik miał pseudonim związany z Sherlockiem. Tak więc to właśnie Holmesowi zawdzięczam mój internetowy pseudonim. Nie pamiętam już, jak powstał, ale musiałam jakiś wymyślić, aby w ogóle coś napisać na tej liście dyskusyjnej. Wśród uczestników przeważali mężczyźni, a ja chciałam podkreślić, że nie jestem jednym z nich, i stąd ten pseudonim.

Sherlockowi zawdzięczam bardzo dużo, jeśli chodzi o działalność fandomową. O pseudonimie już wspomniałam, ale teraz, patrząc z perspektywy czasowej, wiem, że to właśnie wśród fanów Holmesa zetknęłam się po raz pierwszy ze zjawiskiem fandomu - społeczności fanów skupionych wokół jednego pisarza czy świata przezeń przedstawionego. Choćby lista dyskusyjna była przejawem działalności fandomowej. Fan znali szczegółowo wszystkie opowiadania, a pisząc o nich, nie wymieniali całych tytułów, lecz posługiwali się specyficznym kodem. Na przykład wspomniany "The Final problem" był określany jako FINA. Każde opowiadanie miało swój kod, czasami trudny do odgadnięcia. To chyba dość popularne zjawisko w fandomie, nie tylko u Sherlocka Holmesa :) Chociażby "Władca Pierścieni" jest wśród fanów określany skrótowo jako "LOtR" - takie skróty nie zawsze są zrozumiałe dla niewtajemniczonych, co wytwarza miłe poczucie elitarności :) Fani charakteryzowali się też dokładną znajomością najdrobniejszych nawet szczególików dotyczących opowiadań, które to szczególiki były następnie w forumowych dyskusjach. To samo miałam później zauważyć na forum tolkienowskim.

Właśnie w środowisku fanów Holmesa spotkałam się po raz pierwszy z pojęciem kanonu, kanoniczności w danym fandomie. Opowiadania "kanoniczne", a więc napisane przez twórcę oryginalnych opowiadań, odróżniały się od późniejszych kontynuacji, których nie brakowało w fandomie Sherlocka, i od fanfików! Tak, fanfików, bowiem wśród miłośników tego detektywa fanfikarstwo kwitło. Nie tylko zetknęłam się z tym zjawiskiem, ale również pisałam swoje własne fanowskie opowiadania o przygodach Sherlocka! Miałam nawet stronę internetową z tymi fanfikami, którą później usunęłam. Jeśli znajdę te zabawne fanfiki, wrzucę je tu na bloga. Tak więc to dzięki Sherlockowi pierwszy raz zapoznałam się z konwencjami, które panują w większości fandomów.

Moje zainteresowanie Sherlockiem całkowicie zanikło, gdy zetknęłam się pierwszy raz z twórczością Tolkiena. Dzieła Tolkiena zafascynowały mnie na tyle, że ukształtowały moje poszukiwania literackie i naukowe na kilka lat, a Holmes odszedł w zapomnienie. Ale nadal miło wspominam te opowiadania. Na koniec link to wiersza o Sherlocku, jaki napisałam, kiedy budziło się we mnie poważne zainteresowanie Tolkienem: Song for Sherlock.

Thursday, August 18, 2011

Nic ciekawego

Dzisiaj miałam wizytę u dentysty, co niestety nie idzie w parze z dobrymi pomysłami. Na szczęście wzięłam ze sobą książkę - teraz nigdzie się nie ruszam bez książki. Tym razem wybrałam wywiad z Sapkowskim, zawarty w tomie "Historia i fantastyka". Wcześniej już nosiłam ją do lekarza, jako że mały format książki pasuje mi do torby. Czytałam ją więc tylko wyrywkowo, ale dziś musiałam z dwie godziny czekać u dentysty, jedyne dobre w tym jest to, że sporo przeczytałam, a książka zainteresowała mnie do tego stopnia, że chyba zabiorę się do regularnej lektury.

W wielu kwestiach światopoglądowych stanowczo nie zgadzam się z Sapkowskim, jednak sama książka pobudza do myślenia i stawia ważne pytania. Jak na przykład to o odpowiedzialność pisarza za swoją twórczość. Jeśli pisarz przedstawia sceny pełne okrucieństwa, przemocy, czy i w jakim stopniu jego dzieło może stać się inspiracją takich czynów w prawdziwym życiu? Czy jeśli ktoś po przeczytaniu brutalnych opisów dopuści się jakiejś zbrodni, część winy za nią będzie ponosić autor książki? czy pokazywanie przemocy w literaturze może do niej zachęcić lub też uniewrażliwić czytelników na agresję, sprawić, że już tak nie oburza, nie wzbudza odrazy? Sapkowski całkowicie odrzuca odpowiedzialność autora w takich sytuacjach. Ja mam wątpliwości. Nigdy nie wiadomo, w jakie ręce wpadnie książka, więc jeśli autor mógłby się powstrzymać przed opisywaniem czegoś, co mogłoby zainspirować np. szaleńca, wydaje mi się, że powinien usunąć takie sceny albo tak zmodyfikować fabułę, aby nie były one potrzebne. Zresztą uważam, że w literaturze fantasy takich scen związanych z przemocą jest zbyt wiele, a większość z nich jest opisywana zbyt szczegółowo. Nadal bardzo nie podoba mi się to w twórczości Martina, ale co zrobić, kiedy już się przywiązałam do bohaterów? W każdym bądź razie, wolałabym wersję bez tych agresywnych scen.

Sapkowski jest przekonany o niewinności autorów jeśli chodzi o zarzut inspiracji przemocy, a mnie przypomina się pewne zdarzenie z czasów, gdy byłam nastoletnią fanką Sherlocka Holmesa. Uczestniczyłam nawet w internetowej liście dyskusyjnej. Jedno opowiadanie Conan Doyle'a zaniepokoiło mnie jednak - proszę pamiętać, że było to w moich szczenięcych latach. Holmes, rozwiązując zagadkę kryminalną, odkrył, że sprawca, bodajże zazdrosny mąż, zabił zdradzającą go żonę wraz z jej kochankiem, trując ich gazem w specjalnie przez niego skonstruowanym hermetycznym pokoju. Sprawdziłam datę wydania opowiadania - było wydrukowane przed II wojną światową. W mojej młodzieńczej główce narodziło się podejrzenie, że opowiadania Conan Doyle'a zainspirowało komory gazowe.. Inni uczestnicy sherlockowego forum starały się odwieść mnie od tych domysłów, ale mała wiedziała swoje :) Sapkowski zaś twierdzi, że zbrodniarze raczej nie są miłośnikami literatury i może ma rację. Ja jednak, gdybym była pisarką, starałabym się raczej unikać opisywania czegokolwiek, co mogłoby zainspirować kogoś do czynienia zła. Jednak czułabym się wtedy za to zło odpowiedzialna. Może jestem przewrażliwiona, a może...?

Wednesday, August 17, 2011

Radiowa Trójka a haiku

Dzisiaj już chyba zupełnie nie mam pomysłów o czym pisać. Wydaje mi się, że już wykorzystałam wszystkie tematy okołoksiążkowe. Niestety dalej mam nieprzeczytane książki, które zaczęłam. Przeczytałam w całości tylko darmowe fragmenty sagi Martina z Amazonu (to, co napisałam, brzmi tak, jakby chodziło o jakiegoś dzielnego wojownika Martina, który wywodzi się z miasta Amazon, hi,hi!). Ale i tak to nie koniec martinowego czytania, bowiem nie znam jeszcze fragmentów z jego strony. Przeczytałam tylko ten ostatni, o Jonie. Ale dzięki Internet Archive można odzyskać fragmenty, które w przeszłości Martin umieszczał na swojej stronie. Tak że jeszcze dużo przede mną, jeśli chodzi o Pieśń Lodu i Ognia. A może do tego czasu uda mi się zdobyć książkę.

Wzięłam się na eksperymenty i ten tekst piszę w jednym z tzw. programów pisarskich. Te programy podobno wspomagają tworzenie i pomagają się lepiej skoncentrować. Okno programu zajmuje cały ekran i w ten sposób nie kuszą żadne rozpraszacze typu przeglądanie internetu w czasie przeznaczonym na twórczość. Zanim się coś napisze, jedynym co widzimy jest szara ( w moim programie) tafla ekranu i migający kursor. Aby wrócić do Windows i zobaczyć choćby pasek zadań, trzeba zakończyć pracę programu. To pożyteczna funkcja, bo całkowicie eliminuje wspomniane skakanie po stronach www zamiast pisania. Pocztę można sprawdzić, jak już zakończy się pisać. Być może rzeczywiście taki program pomaga w samodyscyplinie, ale treścią okno aplikacji trzeba zapełnić już samemu. Szare tło specjalnie inspirujące nie jest, ale może warto spróbować i zaciągnąć nowoczesną technikę do pracy nad pisaniem.

Dzisiaj o północy przyszedł do mnie ten mailowy kursik kreatywnego pisania. Przyobserwowałam na wydruku datę nadania maila i okazało się, że jest wysyłany o północy, więc skoro i tak nagrywałam audycję, zaczekałam na niego i mogłam przeczytać wiadomość jeszcze przed pójściem spać :) Listy nie są długie i wydruk mieści się bez problemu na jednej stronie. Nie są może specjalnie odkrywcze i raczej po ich przeczytaniu nikt nie stanie się pisarzem, ale zawsze czekam na nie z niecierpliwością. W dzisiejszym odcinku miało być o wywoływaniu natchnienia, więc tym bardziej byłam zaciekawiona. Wśród sposobów na przywołanie natchnienia była wymieniona muzyka. Chyba coś w tym jest. Wiersze haiku, które do niedawna pisałam, najlepiej powstawały właśnie przy muzyce. Zawsze w piątek siadałam przy biurku, gdzie stało moje ulubione, małe radyjko i pisałam haiku, słuchając Listy Przebojów Trójki. Trójce zawdzięczam sporo haiku, podczas trwania jednej listy byłam w stanie napisać co najmniej trzy takie wierszyki. Zresztą sama narzuciłam sobie taką zasadę, że przy każdej liście muszę napisać minimum trzy haiku, i zazwyczaj dotrzymywałam tego. Często udawało mi się napisać znacznie więcej. Inspirację do warstwy treściowej haiku wypatrywałam na polach, lasach, pagórkach i jeziorach, które widziałam z autobusu, jadąc do i z uczelni. Ale sam proces pisania zawsze odbywał się w ten sam sposób. Przy liście Trójki przelewałam obserwacje z całego tygodnia na papier, zazwyczaj używając małych karteczek; haiku są wszak krótkie. Zawsze siadałam przy moim biurku, tuż przy radyjku grającym ulubioną Trójkę. Radyjko było stare i czarne, ale najlepiej odbierało Trójkę, dopóki produkowano kasety audio, służyło też do nagrywania trójkowych audycji. Lista jak wiadomo zaczyna się o 19:00, więc w miesiącach zimowych było już ciemno, ale zazwyczaj świeciłam tylko lampkę stojącą na biurku. Najpierw wsłuchiwałam się tylko w muzykę, przy liście jadłam też kolację, ale w ostatniej godzinie Listy Przebojów Trójki zaczynałam pisać pierwsze haiku. Muzyka w dużym stopniu mnie inspirowała, nakręcała do pisania, słuchanie muzyki pomagało mi przypomnieć sobie jakieś ciekawe obrazy, momenty z minionego tygodnia i przetworzyć je na formę haiku (chociaż i tak to, co pisałam, nie jest klasycznym haiku ściśle trzymającym się reguł tego gatunku). Nie chodziło mi o jakieś konkretne piosenki, ważne, że były z listy Trójki, chociaż przyznaję, że większość z prezentowanych utworów rzeczywiście lubiłam. Nadal sprawia mi to wiele przyjemności, jeśli usłyszę piosenkę, która wtedy leciała właśnie na liście. W każdym razie chyba trójkowa muzyka musiała być decydująca dla mojego haiku, bo odkąd zarzuciłam ten rytuał, nic nowego nie powstało. Najpierw nie dało się już kupić kaset audio, więc audycje zaczęłam nagrywać na komputerze i często też podczas listy przeglądałam internet, przy okazji słuchając piosenek. Oczywiście w takiej sytuacji nie było już mowy o napisaniu czegoś. Surfowanie po sieci raczej nie sprzyja twórczości. Wydaje mi się, że jeszcze przez jakiś czas praktykowałam „siedzenie przy radiu”, mimo iż program nagrywany był na komputerze i w domu grały dwie listy :) Wszystko ostatecznie skończyło się, gdy dostałam laptopa. Nie miałam go gdzie trzymać i komputer zamieszkał na biurku. Nie mogłam już tam jeść, a i na niewielkie radyjko zabrakło miejsca, i choć dalej je mam, stoi bezczynnie na szafie. Teraz mam gdzie schować laptop i właściwie możnaby wrócić do tego zwyczaju, ale od dawna słucham listy tam, gdzie ją nagrywam, tj. na starym komputerze, buszując w sieci. Słucham listy właśnie tam, bo ten komputer używam do różnych „informatycznych” eksperymentów i mogę przy nim jeść (czego niezbyt estetycznym świadectwem jest klawiatura tegoż). Ale skutki są takie, jakie są: niestety od jakiegoś czasu nie piszę. Może przyczyniły się do tego studia germanistyczne, bo nie miałam już czasu, żeby „nic nie robić” przy liście; przeważnie tylko nastawiałam na nagrywanie, a w tym samym czasie jeszcze powtarzałam materiał.

Nadal lubię Trójkę, to właściwie jedyne radio, jakiego słucham regularnie. Przełączam się na Radio Kraków tylko na audycję Basi Stępniak-Wilk „Muzyczna bombonierka” (Nawiasem mówiąc, właśnie dzięki piosence Basi „Bombonierka” polubiłam Trójkę). Chociaż „słucham” to może za duże słowo, zazwyczaj nagrywam audycje, a poza godzinami ich emisji zazwyczaj nie włączam sobie muzycznych nagrań. Kiedyś słuchałam znacznie więcej muzyki. Jednak teraz przy komputerze przeważnie czytam, a muzyka przeszkadza mi w lekturze i rozprasza mnie od czytania. Może to głupie, ale muzyką delektuję się w ten sposób, że jak słucham muzyki, to tylko słucham muzyki i nic więcej. Ale właściwie wcale mi jej nie brakuje. Znacznie bardziej wolę czytanie od słuchania muzyki. Niespecjalnie lubię też filmy, mogłabym żyć bez telewizji, jeśli zaciekawi mnie jakiś film, najpewniej będzie to ekranizacja powieści lub też film historyczny. No i najlepiej, jeśli sama mogę wybrać czas, kiedy obejrzę film, a nie kiedy telewizja będzie łaskawa mi go pokazać. Filmy są też dobre, kiedy można usłyszeć angielską wersję językową i czegoś się nauczyć, a o to w telewizji polskiej trudno.. Ale tak film dla samego filmu? Raczej nie.

A co do muzyki, chyba powinnam zacząć więcej jej słuchać. Skoro inspiruje, a chyba tak robi, co widać zarówno z poradnika pisania twórczego, jak i z moich własnych doświadczeń. Niech muzyka gra, skoro może się do czegoś przydać, ale nie z komputera, tylko z radyjka.

Na koniec haiku, które wymyśliłam podczas pisania tego tekstu na bloga:

nadlatujące wrony
żywy
wygaszacz ekranu

Tuesday, August 16, 2011

Mała pisarka? Chyba nie

Pamiętam, że jako mała czytelniczka często zastanawiałam się,skąd dorośli, autorzy książek dla dzieci, wiedzą, co się dzieciom spodoba. W końcu mentalność i sposób myślenia dorosłego człowieka jest zupełnie inna od dziecięcej, an potem trudno przypomnieć sobie uczucia i pragnienia, jakie towarzyszyły nam w dzieciństwie. Ale nie szukałam odpowiedzi na to pytanie zbyt długo, ale postanowiłam pisać - natychmiast, póki byłam dzieckiem i wiedziałam, co mi się jako dziecku podoba. Bardzo lubiłam serię kreskówek o Tomie i Jerry'm, więc w moich opowiadaniach bohaterami często byli właśnie kot i mysz. Czasami pojawiały się też inne zwierzątka, szczególnie z zakresu hodowli domowej, jak na przykład piesek. Pisanie o zwierzętach w pewnym sensie rekompensowało mi niemożność posiadania własnego zwierzaka w domu. Pisałam również o wyobrażonych przyjaciółkach i ich przygodach, i także tego rodzaju opowieści były rekompensatą za samotnicze życie. Teraz, gdy to piszę, z perspektywy czasu wydaje mi się, że pisanie stanowiło dla mnie jedynie rodzaj wypełniacza braków, jakie występowały w moim realnym życiu. Mam pełne szuflady i piwnicę zeszytów, w których robiłam tego typu zapiski. Jeśli się bliżej zastanowić, taka ilość materiału wcale nie świadczy o jakimś talencie rozwijającym się w małolacie. Małe, co zapisało setki zeszytów, nie musi wyrosnąć na prawdziwego pisarza. Nie wszyscy jednak to rozumieją. Ojciec uważa, że jeśli kiedyś jako dziecko coś tam bazgroliłam, teraz mam szansę być autorką nowego Harrego Pottera. A to nie jest takie proste. Nie wystarczy siąść do komputera lub wziąć do ręki jakiekolwiek pisadełko, aby natychmiast i bezproblemowo pojawił się bestseller ( niekoniecznie musi być wartościowy artystycznie). Nawet zawodowi pisarze poprawiają swoje dzieła i po prostu nad nimi pracują. Bo pisanie to praca, poważne zajęcie, a nie zabawa dzieciaka (który robił to pewnie dlatego,że wtedy nie było jeszcze netu, a trzeba znaleźć sobie jakąś rozrywkę). Jakieś dobre kilka lat temu przestałam pisać regularnie (mówię tu o większych formach, nie zaś o krótkich haiku, o których jeszcze będzie). Po prostu miałam ciekawsze zajęcia. Zaczęłam wymarzone studia. Nareszcie robiłam to, czego zawsze pragnęłam, a jak wiadomo filologie są bardzo time-consuming :)No i czytanie. Jestem przekonana, że to, co mogę przeczytać, jest znacznie ciekawsze od rzeczy, które mogłabym napisać, a przecież mam ograniczoną ilość wolnego czasu. Więc czytam wtedy, zamiast pisać.

I przestałam pisać. Iskiereczka zgasła, a może po prostu nigdy nie było żadnej iskierki, a moi bliscy widzieli ją, bo chcieli ją widzieć. Dla rodzica dziecko jest zawsze naj-naj.

Teraz, po części aby zaspokoić oczekiwania ojca, a po części aby dorównać blogowym znajomym, postanowiłam spróbować znowu pisać.Jedną z rad jest codzienne pisanie, nie ważne o czym, ale codziennie, bez względu na to, czy ci się chce pisać i czy masz coś do powiedzenia. Codzienne pisanie jest jednym z ćwiczeń pisarskich, do których wykorzystuję tego bloga. Jak na razie udaje mi się pisać regularnie, póki co są wakacje, ale łatwo przewidzieć, co stanie się z blogiem w czasie studiów.Na razie staram się więc pisać i to pisanie wychodzi mi bardzo ciężko. Zanim siądę do komputera, wymyślam sobie ogólny temat wpisu i parę ciekawych zdań, ale gdy przyjdzie co do czego i trzeba je zapisać, na ekranie komputera nie są już tak błyskotliwe, jak te, które wymyśliłam np. zmywając gary. O ile oczywiście wcześniej się nie ulotnią. Mam też kilka pomysłów na fabułę opowiadań, jednak nie piszę nawet pierwszego zdania, bo przychodzą mi do głowy same banały, choć plany fabuł wydają się ciekawe.

Próbuję wskrzesić tą iskiereczkę, czytając przeróżne artykuły w internecie na temat twórczego pisania (creative writing), ale jak na razie nie udało mi się napisać nic naprawdę kreatywnego.Oprócz bloga, ale z niego żaden Harry Potter nie wyskoczy.

Zawsze wydawało mi się, że praca pisarza to świetna zabawa, robisz coś, co sprawia ci ogromną frajdę i jeszcze ci za to płacą.Ale jak sama spróbowałam coś pisać, okazało się, że to poważne, wyczerpujące zajęcie!Pisanie to naprawdę nie igraszki. Czasami bardzo ciężka robota, a nie żadne fju-bździu. Mnie przychodzi z trudem, czasem godzinę piszę krótkiego posta na tego bloga. A to przecież zwykły blog,a nie super bestseller fantasy. Wystarczy pomyśleć, ile trudu kosztuje napisanie obszernej powieści.

Pisze mi się ciężko, sądzę, że łatwiej byłoby mi wypowiadać się po angielsku, ale jeśli tak będę pisała, nie mogę liczyć na docenienie w kraju. Muszę ponownie nauczyć się pisać po polsku. Szczerze mówiąc, założyłam tego bloga, aby pisać w nim recenzje książek. Dowiedziałam się, że jeśli piszesz dobre recenzje, możesz dostawać książki od wydawnictwa w zamian za recenzje, a nie ma raczej szans na kontakty z zagranicznymi wydawnictwami ;) więc muszę podszkolić pisanie po polsku. Na razie recenzje wychodzą mi najgorzej ze wszystkiego, na całym blogu jest chyba tylko parę, Może to nie moja droga. Może rzeczywiście nie miałam nigdy żadnej iskiereczki, skoro tak ciężko mi idzie pisanie, a i wyniki są marne. Bo albo pisanie jest rzeczywiście ciężką pracą, nawet jeśli jesteś George'm Martinem ;)(oczko do mojej najnowszej literackiej obsesji), albo moje trudności to po prostu dowód, że się do tego nie nadaję. Myślę, że to całe pisanie jest bez sensu, po prostu nie umiem i nie mam do tego zdolności, a zatem powinnam nie zmuszać się do niego i zwyczajnie cieszyć się życiem, nie wymagając od siebie pisania. Może wtedy byłbym szczęśliwsza, bo na razie mam tylko poczucie niespełniania oczekiwań swoich i cudzych.

Ale i tak, drodzy czytelnicy, jeśli pewnego dnia nie będzie żadnych nowych wpisów, odpowiedzialność za to spadnie raczej na niemiecką gramatykę, niż moje zniechęcenie. O, właśnie, gramatyka niemiecka. Kończę już i idę realizować moje ambitne plany naukowe - przypomnę, że przez wakacje postanowiłam sobie obkuć się z niemieckiego na poziomie prawie native speakera ;) A co z tego wyszło, zgadnijcie sami :) Auf Wiedersehen!

Monday, August 15, 2011

Magazyn tolkienowski Aiglos

Wczoraj obudziłam się w nocy, i nagle przypomniałam sobie, że mam kilka numerów magazyny tolkienowskiego Aiglos,, jakoś tak się stało, że nieprzeczytanych w całości. Czytałam tylko wybrane artykuły, jeden z nich nawet wykorzystałam w pracy licencjackiej o elfach, ale reszta w dużej mierze była nietknięta.Potem długo nie mogłam zasnąć, chciałam, aby był już dzień i abym mogła wreszcie zacząć je czytać :) Zabrałam się za to dzisiaj po Mszy świętej. Moje skarby tolkienowskie miałam schowane w specjalnie przeznaczonej na to torbie, okazało się, że mam dokładnie trzy Aiglosy. W każdym magazynie zazwyczaj są jakby trzy części: eseje i artykuły; twórczość fanowska; recenzje tolkienowskich książek, wywiady ze znanymi tolkienistami i opisy różnych wydarzeń, jak np. konwentów.

Najbardziej interesują mnie artykuły i eseje i to od nich zaczęłam lekturę.Tym razem zamierzam przeczytać Aiglosy w całości, może z pominięciem tych tekstów, które już znam (a jest ich niewiele). Rozpoczęłam czytanie i poczułam się w swoim żywiole :)Artykuły przypominają małe publikacje naukowe, każdy posiada bogate przypisy, dokumentujący cytaty i parafrazy. A do tego jeszcze temat tolkienowski, bardzo mi tego brakowało. Tego typu tekstu interesują mnie najbardziej, bo szczerze mówiąc, mimo tych moich wszystkich podchodach do kursów kreatywnego pisania,dla mnie najciekawsze jest naukowe podejście do twórczości Tolkiena. W ogóle mam ambitne plany zająć się fantastyką z punktu widzenia naukowego, literaturoznawczego. Analizy z punktu widzenia teorii literaturoznawczych, może nawet close reading. Są już kursy uniwersyteckie poświęcone literaturze sci-fi i fantasy,wystarczy wspomnieć chociaż stronę The Tolkien Professor - nagrane wykłady są wygłaszane w ramach kursu na Washington College. Trochę wykładów poświęconym Tolkienowi (i innym Inklingom) można wyszukać też za pomocą iTunesU. Taki właśnie sposób okazywania entuzjazmu wobec twórczości Tolkiena najbardziej mi odpowiada - literacka analiza, pokazująca, że jego dzieła to nie gorszy rodzaj literatury. I w ten sposób wywalczyć dla niego miejsce wśród niechętnej academii - to takie moje mało realne marzenie, ale co, na blogu sobie pofantazjuję :)W końcu to blog miłośniczki fantastyki :)

A dlaczego Muz do mnie już nie przychodzi, to też odkryłam. Jak tyle razy go pogoniłam, to co mu się dziwić Przychodziłem, a nie chciałaś, powie i słusznie. Ile to razy, mając do wyboru napisać wiersz czy opowiadanie, albo nauczyć się na klasówkę z chemii czy innej fizyki lub jeszcze bardziej nieprzydatnego mi przedmiotu szkolnego, wybierałam naukę. Potem to samo było też na studiach, choć na swoje usprawiedliwienie mam to, że były moją prawdziwą, wielką pasją. Nic dziwnego, że Muz może się czuć urażony. Ja chyba też bym była na jego miejscu. Sama sobie zrobiłam szkodę, bo chciałam ze wszystkiego mieć głupie piątki, chociaż Rodzice ode mnie tego nie wymagali. Dzisiaj widzę bezsens mojego zachowania, jak uczenie się na piątki i czwórki z przedmiotów, z których dziś i tak mało co pamiętam. No, ale panienka chciała mieć świadectwo z czerwonym paskiem ;)Teraz napiszę wredny i niewychowawczy apel do rodziców, których dzieci przejawiają jakieś talenty. Zawsze myślę o swojej mentalności piątkowiczki, jak czytam w gazetach pytania rodziców typu: moje dziecko fascynuje się sportem/grą na gitarze/tańcem/whatever etc. i niestety pogorszyło się w nauce, co mam zrobić? I teraz moja demoralizująca odpowiedź: NIC! Niech się uczy na tyle, aby przechodził z klasy do klasy. Być może dziecko ma talent muzyczny, sportowy, który trzeba rozwijać, a nikt, nigdy, przenigdy i nigdzie nie zapyta się go, co miał z chemii/matematyki/historii etc. w piątej klasie ani czy co roku dostawał świadectwo z paskiem. Bo nikogo to nie obchodzi ani nie obejdzie! Jak ktoś lubi kolekcjonować świadectwa z paskiem, to niechaj zbiera, ale niech się to nie odbywa kosztem jego indywidualnych,jedynych w swoim rodzaju talentów. Bo coś w tym jest, że ze szkolnych prymusów wyrastają potem przeciętniacy. I może da się to naprawić, odnaleźć zagubioną iskrę, ale najlepiej po prostu niczego nie zepsuć od początku. Tak więc, drodzy czytelnicy, nie przejmujcie się zanadto szkołą, jak ta przyjdzie, ale starajcie się przede wszystkim nie zatracić waszych zdolności w szkolnym kieracie. Koniec mojego marudzenia.

Sunday, August 14, 2011

Niedzielny kącik poetycki

Dzisiaj w ramach niedzielnego kącika poetyckiego przedstawię mój ulubiony sonet Szekspira. To szczególny dla mnie wiersz, wybrałam go do recytacji w ramach zajęć z ustnej interpretacji literatury.

XLIX

Against that time, if ever that time come,
When I shall see thee frown on my defects,
When as thy love hath cast his utmost sum,
Call'd to that audit by advis'd respects;
Against that time when thou shalt strangely pass,
And scarcely greet me with that sun, thine eye,
When love, converted from the thing it was,
Shall reasons find of settled gravity;
Against that time do I ensconce me here,
Within the knowledge of mine own desert,
And this my hand, against my self uprear,
To guard the lawful reasons on thy part:
To leave poor me thou hast the strength of laws,
Since why to love I can allege no cause.


Niestety nie znalazłam w internecie polskiego tłumaczenia tego sonetu, które mogłabym tu umieścić bez naruszania praw autorskich. Piękną piosenkę do tego tekstu Szekspira nagrał Janusz Radek. Znajduje się ona na albumie "Serwus Madonna", który warto mieć choćby tylko dla szekspirowskich utworów.

Saturday, August 13, 2011

Zakładki do książek

Niestety czytam na razie tylko fragmenty powieści Martina z Amazonu, a w związku z tym nie skończyłam jeszcze żadnej książki, którą mam zapisaną w "teraz czytam" na Lubimy czytać. Dlatego dziś będzie znowu temat okołoksiążkowy. Jednak nawet jeśli przeczytam w końcu te książki, niekoniecznie pojawią się recenzje, niestety często tak bywa, że kiedy bardzo przeżywam daną książkę, trudno jest mi o niej pisać. A już na pewno ciężko mi się pisze o nich po polsku. Tak mam np. z "Dopóki mamy twarze"(czy jak tam brzmi polski tytuł) CS Lewisa. Książka wywarła na mnie ogromny wpływ, przeżywałam ją bardzo głęboko i była źródłem wielu refleksji, ale właśnie dlatego nie umiem o niej napisać.

Dzisiaj o zakładkach do książek. W programach jak Kindle for PC i w samych czytnikach, a nawet w komórce, miejsce, gdzie skończymy czytanie, zapamiętuje się samo - ot, jeszcze jedna zaleta e-booków - ale w tradycyjnej książce musimy zadbać o to sami. Jedną z metod jest używanie zakładek. Niektórzy zaginają rogi książek, ale ja nie posuwam się do takiej herezji. Choć przyznam, że jakiś czas obywałam się bez zakładek. Po prostu starałam się przed zakończeniem lektury doczytać do końca rozdziału i zapamiętywałam, na którym rozdziale skończyłam. Ostatnio znowu doceniłam zakładki. Często używam po prostu malutkiej karteczki do robienia notatek, z notatką lub bez. Podczas czytania lubię zaginać tą karteczkę i robić z niej różne przedziwne kształty. Mam też kilka zakładek, każda przeznaczona jest do innego rodzaju książek. Do własnych woluminów używam jednej z lepszych moich zakładek. Przedstawia ona słodkiego kotka na niebieskim tle. Posiadanie takiej zakładki w jakimś stopniu rekompensuje mi niemożność posiadania żywego zwierzątka. Reszta moich zakładek to w dużej mierze zakładki reklamowe, używam je przy czytaniu książek pożyczonych. Jedna z nich reklamuje wybory do parlamentu europejskiego ;), jest nieco większa i lubię się nią czasami wachlować podczas czytania :) Druga jest dużo mniejsza i popularyzuje dużo szlachetniejszą ideę - wolontariat. Stosuję je do książek o niewielkim formacie.

Zakładki do książek nie muszą być jednak tylko reklamówkami, mogą być naprawdę piękne, jak te na książkowym forum: Zakładki. Przestawione tu zakładki zachęcają mnie do rozpoczęcia kolekcji takich przedmiotów, może nie po to, by je używać, bo niektóre z nich to małe dzieła sztuki.

Teraz "zakładkowa" historia z mojego życia. Dzięki Mamie, miłośniczce książek, od najmłodszych lat byłam wprowadzana w świat książek. Miałam też swoją ulubioną zakładkę, którą pamiętam do dziś. Dostałam ją w ramach szkolnej Ligi Ochrony Przyrody, przestawiała popielicę i była moim skarbem :) Nie pamiętam już, jak to się stało, ale pewnego razu ukochana zakładka przetargała mi się na dwie części. Wtedy byłam małą dziewczynką i bardzo to przeżyłam, na szczęście Mama zlepiła ją plastrem samoprzylepnym i jakiś czas potem nadal jej używałam. Dawno jej nie widziałam, ale sądzę, że kryje się gdzieś w przepastnych czeluściach piwnicy :)

Przepraszam za kiepski styl pisania, dzisiaj wyjątkowo źle mi się tworzyło. Ale trzeba pisać codziennie, czy się chce czy nie, jeśli ktoś chce nauczyć się robić to dobrze. Tak więc tresuję te moje nieposłuszne myśli, które w głowie układają się ładnie i sprawnie, ale panicznie boją się klawiatury czy pióra i uciekają z popłochem. Może w końcu uda mi się usidlić Muza?

Friday, August 12, 2011

Fanfiction

Dzisiaj kolejny kontrowersyjny temat - fanfiki.
Dla osób, które nie mają pojęcia, czym są fanifki, fragment definicji z Wikipedii:
Fan fiction (czasem używany skrót: ff) – tworzenie przez fanów (a niekiedy, przeciwnie, krytyków) istniejącego filmu, książki, serii komiksowej itp. opowiadań (zwanych fanfikami lub fanfiktami) nawiązujących do danego utworu, dotyczących dziejów postaci w wybranym przez autora czasie. Aby w pełni zrozumieć fanfik, trzeba znać pierwowzór.

Sama mam do nich ambiwalentny stosunek. Z jednej strony napisałam wiersz-fanfik - wyznanie Ogrodu zakochanej w tolkienowskim Samie Gamgee, ale w tekście nie były wspomniane żadne imiona bohaterów ani inne nazwy własne, tylko wtajemniczeni mogli się domyślić, o co chodzi, a sam utwór może równie dobrze uchodzić za zwyczajny wiersz miłosny. Ciekawi czytelnicy mogą przeczytać wiersz tutaj: Ogród. Właściwie nie jest to do końca prawdziwy fanfik, raczej utwór inspirowany Tolkienem. Interpretacja "fanowska" nie jest po prostu jedyną dla tego wiersza, podobał się również osobom, które nie znają książek brytyjskiego profesora.

Jedna z moich koleżanek ze studiów pisze świetne fanfiki. Kiedy dała mi adres swojego bloga, z ciekawości przeczytałam niektóre fanfiki, i część z nich mnie wciągnęła, mimo iż nie znałam oryginalnego utworu. Najbardziej spodobał mi się ten oparty na micie arturiańskim (chociaż bezpośrednią inspiracją był chyba serial "Merlin").

Spośród fantastycznej braci najzacieklejszymi wrogami fanfików są George RR Martin i Diana Gabaldon. Oboje na swoich blogach ostro skrytykowali fanfiki, jako łamanie prawa autorskiego i po prostu kradzież. Z punktu polskiego prawa nie jest to do końca jasne, ale jeśli chodzi o prawo amerykańskie, niestety Martin i Gabaldon mają rację - fanfiki są nielegalne. Fanfiki to tzw. dzieła pochodne, a tylko autor ma prawo takie pisać, lub osoba, której udzieli on zgody. Po zastanowieniu się doszłam do wniosku, że fanfiki są nie tylko nielegalne, ale również niemoralne. Łamanie prawa autorskiego to kradzież, a więc fanfiki, będąc łamaniem prawa autorskiego, są kradzieżą, a zatem czymś głęboko niemoralnym, tak samo złym jak ściąganie nielegalnych plików z internetu. Cały artykuł Martina o fanfikach można przeczytać na jego blogu:George Martin o fanfikach. Co prawda, Martin myli się, pisząc, że trzeba "bronić" swojego copyrightu, bo inaczej przepadnie - tymczasem copyright nie przepada, dzieje się tak z patentami, ale generalnie jego rozumowanie jest logiczne i coraz bardziej mi przekonuje. Z drugiej strony, wydaje mi się, że Martin nie rozumie istoty fanfików: pisze, że w młodości tworzył opowiadania inspirowane ulubionymi książkami, w których przedstawiał własnych bohaterów. Oczywiście nie jest to żaden fanfik, używanie konwencji typowych dla danego gatunku nie jest fanfikiem, tak jak nie jest fanfikiem Szekspirowskich sonetów to, że ktoś użyje formy sonetu i napisze o miłości.

Fanfiki są nielegalne, więc nie wolno ich pisać. Dura lex, sed lex - prawa trzeba przestrzegać. Ale Martin wspomina o jeszcze jednym, moim zdaniem równie ważnym, zagadnieniu. W FAQ swojej strony, w poradach dla początkujących pisarzy, odradza im pisanie fanfików. Każdy pisarz, jak wyjaśnia Martin, musi nauczyć się tworzyć przekonywujące postacie, świat, w którym one żyją, a tego nie da się wyćwiczyć, pisząc fanfiki. Wszystkie te elementy są już gotowe, wzięte z oryginalnego dzieła. W tej kwestii zupełnie zgadzam się z Martinem. Nie wszystkie fanfiki są nielegalne - nie łamią prawa np. popularne fanfiki do książek Jane Austen, ale nawet te nie są dobre jako pisarskie ćwiczenie. Jednak mają tą przewagę nad fanfikami łamiącymi prawo autorskie, że można je opublikować i chyba nawet kilka z nich rzeczywiście zostało wydane. Natomiast, jeśli ktoś pisze fanfiki łamiące prawo, nie ma szans na ich wydanie, a jeśli pisze dobrze, jak moja koleżanka, to wydaje mi się, że marnotrawi swój talent pisząc coś, co nigdy nie przyniesie jej pisarskiej sławy.

Kiedyś myślałam, że pisanie fanifików wymaga dużej i dokładnej znajomości oryginalnego dzieła. Że jeśli piszesz np. wersję "Władcy pierścieni" z punktu widzenia Eowiny, musisz niemal na pamięć znać dzieło Tolkiena. Jednak wystarczy przejrzeć strony gromadzące fanfiki, aby przekonać się, że to nieprawda. Można odnaleźć perełki, ale większość opowiadań opisuje jedynie bohaterów w niedwuznacznych sytuacjach, a zatem bez żadnej wartości. Jest to jeszcze jeden z powodów, dla których nie czytam już fanfików.

Thursday, August 11, 2011

Darmowe fragmenty

Dzisiaj remont się zakończył :) Spodziewaliśmy się, że potrwa do niedzieli, ale mieliśmy bardzo dobrą ekipę i już jest po wszystkim. Oczywiście będzie jeszcze dużo sprzątania, więc będę raczej do tyłu z lekturą :( Podczas remontu trudno jest czytać, przeszkadza zwłaszcza wiercenie w ścianach, głośne maszyny itp. Tak więc tylko włóczyłam się po internecie, ale znalazłam trochę ciekawych artykułów o czytnikach e-booków. Oprócz tego teraz czytam głównie wspomniane darmowe fragmenty sagi George'a Martina, dostępne ze strony Amazonu. Może to osobliwa metoda na zapoznawanie się z dalszym ciągiem "Gry o tron", ale postępuję w ten sposób: ściągam darmowy fragment, tzw. sample, i po przeczytaniu go (taki fragment zawiera prolog, całe dwa rozdziały i część trzeciego), pobieram następny darmowy fragment, czyli po prostu początek kolejnego tomu. Mimo tego, co napisałam na temat tego cyklu, chyba jednak zdecyduję się go przeczytać, oczywiście tylko po angielsku. W powieści jest dużo ciekawego słownictwa, zwłaszcza z dziedzin związanych ze średniowieczem, na którym Martin się wzorował:rycerstwo, elementy zbroi rycerskiej, broń biała, ubiory, słownictwo związane z turniejami rycerskimi, częściami składowymi zamków - większości z nich nie znałam. Czytam używając programu Kindle for PC i sprawdzam sobie te interesujące słówka. Wczoraj wieczorem czytałam trochę "Wyznania gejszy", złapałam się na tym, że brakuje mi tej funkcji sprawdzania słówek! Nagle pomyślałam; "Dlaczego tu nie można kliknąć na słówko i sprawdzić jego znaczenie? Aha, to przecież papierowa książka!"

Co do darmowych fragmentów: ostatnio odkryłam ten sposób zapoznawania się z nową literaturą. Takie fragmenty można znaleźć na stronie Issuu, mają ich sporo wydawnictwa Esprit i Mag. Ściągnęłam stamtąd fragment książki CS Lewisa. Na pewno chętnie ją przeczytam w całości, ale akurat to nie jest zasługą wydawnictwa, ani tego, że dało ono do ściągnięcia darmowy fragment. Po prostu jestem fanką Lewisa i chciałabym znać wszystkie jego książki, a promocja czy jej brak nie ma tu nic do tego. Ale jeśli chodzi o fragmenty innych książek, nieznanych wcześniej mi autorów, czy zachęca to do przeczytania książki? Tfu, nie do przeczytania, a do kupienia, w końcu wydawnictwa nie obchodzi, czy książkę przeczytam, ważne, żebym kupiła. A mogę być wredna i książkę wypożyczyć, zamiast kupić ;) Czasem coś rzeczywiście zainteresuje, ale jako osoba bez własnych dochodów nie mam zbyt wiele możliwości książkowych inwestycji. Chociaż oczywiście, jeśli miałabym własne zarobki, najchętniej wydawałabym je właśnie na książki.

Na razie muszę się zadowolić bibliotekami i domeną publiczną, oraz takimi fragmentami, jak te wyżej omówione. Wypożyczyłam w sumie 15 książek z bibliotek publicznej i uczelnianej, i niestety chyba będę musiała część z nich zwrócić bez przeczytania :( Teraz myślę, że jednak moje czytanie kilku książek naraz nie jest takie dobre... Mam wiele zaczętych, a mało przeczytanych. Zależnie od nastroju czytam różne książki, zmieniam czytaną książkę co chwilę, a rezultat jest taki, że większości jeszcze nie przeczytałam :( Postanowiłam, że dopóki nie skończę tych, które czytam, nie mogę zaczynać żadnej nowej, żeby nie wiem jak kusiła. Pierwszeństwo mają oczywiście te książki z uczelni, trzeba je niestety oddać we wrześniu, przed nowym rokiem akademickim, a te z publicznej biblioteki można przedłużyć. Będę też czytać fragmenty sagi George'a Martina - to przecież nie cała książka, więc się nie liczy ;) Opowiadania też mogą być :)

Zamiast tu pisać, powinnam brać się do czytania :)
Pozdrawiam

Wednesday, August 10, 2011

Trochę muzyki...

To miał być co prawda blog książkowy, ale dzisiaj nie jestem zbyt kreatywna, bo jak już pisałam,w domu jest remont i prawie cały czas warczą wiertarki. A poza tym piosenki po prostu mnie urzekły i to jest główny powód, dlaczego w ogóle o nich piszę.



Miłego słuchania :)


Tuesday, August 9, 2011

Kindle for PC

Dzisiaj mamy w domu remont, więc napiszę tylko krótki post, o programie do e-booków, który odkryłam wczoraj. Chyba każdy miłośnik książek i nowych technologii słyszał o czytniku e-booków wyprodukowanym przez amerykańską księgarnię internetową Amazon - Kindle. Czytnik charakteryzuje się wysoką jakością, ale - co dla wielu osób stanowi poważną wadę - można na nim odczytywać jedynie e-booki w zabezpieczonym formacie Amazonu, a co za tym idzie, nie otworzymy na nim e-booków zakupionych w polskich księgarniach, np. w Empiku. Można oczywiście bez problemu przeczytać na nim pliki niezabezpieczone, ze stron typu Gutenberga. Dla mnie osobiście nie jest to żaden problem, przeważnie czytam literaturę w języku angielskim, więc wydaje mi się, że taki czytnik byłby dla mnie nawet odpowiedniejszy niż te polskie. Czytnik zamawia się ze strony amerykańskiego oddziału Amazona, więc aby go zdobyć, musiałabym pokonać obawy przed płaceniem kartą w internecie :) Okazuje się jednak, że można czytać książki w formacie Kindle, nie mając samego urządzenia. Wystarczy ściągnąć program Kindle for PC. Wraz z aplikacją dostajemy trzy darmowe książki. Jednak można używać programu zupełnie bez opłat, jako że na stronie Amazonu znajdziemy wiele e-booków, dostępnych do bezpłatnego pobierania, głównie klasykę literatury z domeny publicznej,ale również utwory współczesnych twórców, którzy zgadzają się na taką dystrybucję. Mnie najbardziej spodobała się opcja pobierania darmowego fragmentu. Ściągnęłam sobie "sample" drugiego tomu "Pieśni lodu i ognia" - okazało się, iż ten darmowy fragment jest dość obszerny. Spodziewałam się najwyżej kilku stron, tymczasem plik zawiera prolog i cały pierwszy rozdział.Nie przeczytałam jeszcze tego darmowego fragmentu w całości, dotarłam na razie do drugiego rozdziału, więc nie wiem, czy jest on skrócony, czy też obejmuje całą jego treść. Sądzę jednak, że w darmowym fragmencie nie będzie więcej, jak prolog i dwa rozdziały, ale i tak jest to bardzo dużo, jak na bezpłatną próbkę, w każdym razie więcej, niż można znaleźć na stronie internetowej George'a Martina. W programie symulującym Kindle czyta się bardzo wygodnie.

Jeszcze inną bardzo przydatną funkcją są słowniki. Klikamy na słówko, pobieramy słownik - są do wyboru dwa angielskie: New Oxford American Dictionary i Oxford Dictionary of English oraz niemiecki Duden. Po zainstalowaniu słowników, możemy klikać na trudne słówka prawym przyciskiem myszy, a pokaże się definicja; zawiera ona również wymowę słówka, przykładowe użycie w zdaniu i jego etymologię (w przypadku słownika amerykańskiego). Nie trzeba już notować trudniejszych słówek i szukać ich w tradycyjnym słowniku, można sprawdzić ich znaczenie natychmiast, podczas czytania. Szkoda, że nie można utworzyć sobie listy z tych słówek do późniejszej nauki,może zresztą taka funkcja jest, tylko ja jej nie znalazłam. W każdym razie korzystanie z programu Kindle for PC nastawiło mnie pozytywnie do tego czytnika, i być może w przyszłości zdecyduję się na zakup tego właśnie urządzenia. Więcej na jego temat można przeczytać na blogu Świat Czytników, poświęconym w przeważającej części właśnie czytnikowi Kindle.

A zatem, miłej lektury :)

Monday, August 8, 2011

Lubię spojlery ;)

Dzisiaj poruszę naprawdę kontrowersyjny temat ;)Chodzi o spojlery. Zostały one już wspomniane we wpisie o "Pieśni dla Lyanny". Wiem, że mój post był pełen wijących się małych spojleżątek, ale jako taki był zamierzony. Samo opowiadanie stanowiło dla mnie trochę zagadkę, po przeczytaniu sama nie wiedziałam, co o nim myśleć. Zajrzałam więc do internetu, ale znalazłam jedynie wersje spoiler-free, gdzie było tylko ogólnikowo napomknięte, o czym jest opowiadanie. A ja poszukiwałam czegoś w rodzaju interpretacji utworu, nie wiedząc, czy prawidłowo go rozgryzłam (co poeta miał na myśli, hi,hi!)Jednak nikt w necie szerokim nie pokusił się o podzielenie się swoimi refleksjami na temat opowiadania. Postanowiłam więc napisać wersję, nie "dla dorosłych", ale dla tych, co przeczytali ;)Można powiedzieć, że wersję dla dorosłych, dojrzałych czytelników, dla których pytanie "co będzie dalej?" nie jest jedyną motywacją do czytania.

Cóż to jest bowiem za zwierz straszliwy, ten spoiler? Ano, ujawnienie zakończenia utworu, komuś, kto go jeszcze nie zna. Potwór zagraża bowiem nie tylko miłośnikom literatury, ale również fanom seriali, które według niektórych przejęły rolę, jaką w XIX wieku spełniały powieści w odcinkach drukowane w gazetach. Mnie jednak ta bestia niestraszna, a nawet sama czasem zaglądam do jaskini monstrum.(Do tego stopnia się nie boję, że potrafię nawet kilka razy czytać kryminał, który już znam; czasem kiedy wiem, co się zaraz zdarzy, dreszcz emocji jest jeszcze większy niż przy niewiadomej) Bo dla mnie w literaturze liczy się nie tylko, co, ale i jak. Książka to nie tylko opis tego, co bohater X powiedział Igrekowi. To również słowa, jakich autor użył, aby opisać ich rozmowę, jak do niej doszło, czyli jak autor poprowadził fabułę, aby spowodować spotkanie tych postaci. Jeśli wiem, że pod koniec "Dumy i uprzedzenia" Elizabeth Bennet i pan Darcy zostaną parą, w żadnym wypadku nie znaczy to, że nie będę chciała poznać tej książki. Czasami nawet znajomość zakończenia motywuje mnie do czytania, bo muszę sprawdzić, jak do tego doszło :)Fabułę wspomnianej "Dumy i uprzedzenia" znałam w całości, zanim przeczytałam książkę, ale wcale mnie to nie odwiodło od jej czytania, wręcz przeciwnie, bardzo chciałam się z nią zapoznać.Na szczęście "Duma.." była lekturą do FCE,które wtedy zdawałam, tzw. set text, więc miałam pretekst :)I było warto, ze względu na niepowtarzalny styl Jane Austen. Zdanie rozpoczynające "Dumę.." jest jednym z najsłynniejszych zdań w dziejach literatury angielskiej(muszę przyznać, że brzmi dużo lepiej w oryginale niż w polskim tłumaczeniu), a sama Jane słusznie znalazła się wśród najwybitniejszych pisarzy wszechczasów :)

Ale odeszłam trochę od tematu, a moim celem jest dzisiaj obalenie teorii "skoro wiem jak się skończy, po co w ogóle czytać?" Spojlerofobom dała pstryczka w nos autorka jednej z lektur szkolnych, Nałkowska, na początku książki przedstawiając wydarzenia chronologicznie najpóźniejsze. No i po co dalej czytać taką książkę, skoro od początku wiadomo, jak się skończy? Choć nie jestem wielką fanką "Granicy", to rozwiązanie podobało mi się, o czym świadczy fakt, że pamiętam je po tylu latach :)Nie muszę chyba dodawać, że zawsze czytałam lektury szkolne :) :)

Jak już jestem przy temacie szkoły, niektórzy czytają tylko spojlery. Chodzi mi o streszczenia lektur. Czymże one są, jak nie megaspojlerami,które wyjawiają nie tylko zakończenie, ale i cały przebieg akcji, a także w jaki sposób masz interpretować książkę? Przeczytanie nawet najdokładniejszego streszczenia nie może się równać z przeczytaniem książki, to zupełnie inne rzeczy. Żadne streszczenie nie dostarczy estetycznych przeżyć, które może dać tylko książka. Osoby korzystające ze streszczeń zazwyczaj nie sięgają później po książkę. Ale nie dlatego, że znają zakończenie i fabułę. Po prostu dlatego, że nie lubią czytać!

Jest jeszcze jeden rodzaj spojlerów, choć wydaje mi się, że mało kto je za takie uważa: ekranizacje i filmowe adaptacje.Są może nawet popularniejszym zamiennikiem książki, zwłaszcza wśród młodzieży.Po co mam czytać książkę, kiedy mogę obejrzeć film albo serial na jej podstawie? - tak można podsumować tą postawę. Na mnie obejrzenie filmowej adaptacji wpływa zupełnie odwrotnie - zachęca do przeczytania oryginalnej książki. Ostatnio stało się tak w przypadku "Komediantki" - oglądałam serial, a raczej wyrywki z niego, nie widziałam pierwszych odcinków. Ale zainteresowało mnie to do tego stopnia, że chciałabym przeczytać książkę, mam już nawet e-booka, ale musi grzecznie czekać na swoją kolej :)Seriale i filmy są dla mnie dużą inspiracją czytelniczą, o niektórych książkach dowiedziałam się właśnie dzięki ekranizacji, a są też takie, o których pewnie nigdy nie słyszałabym, gdyby nie filmowa adaptacja.Jak na przykład "Władca Pierścieni" mojego ulubionego teraz Tolkiena. A gdyby nie film, nie miałabym zielonego pojęcia o Tolkienie, za którym teraz tak przepadam. W mojej rodzinie nie ma tradycji czytania fantastyki, więc Tolkiena nie podsunął mi nikt z bliskich. Odkryłam go dopiero dzięki filmowi, żałuję, że tak późno. A mogłoby do tego nigdy nie dojść. A ile bym straciła, gdybym poprzestała na samym filmie, wychodząc z założenia, że przecież już wiem, co się wydarzy i jak się wszystko skończy.

I jeszcze jedno o streszczeniach, czyli takich bardziej rozbudowanych spojlerkach. Po prostu często nieadekwatnie opisują treść książki. Nie mówię tu o tych, które zawierają błędy. Ale nawet te zgodne z treścią książki mogą być niezgodne z jej duchem. Są opisane tylko suche fakty, wydarzenia, relacje pomiędzy bohaterami. Po przeczytaniu samego streszczenia wymienionej już "Dumy i uprzedzenia", można dojść do wniosku, jakże błędnego, że to głupie romansidło. "Władca pierścieni" wypada w streszczeniu jeszcze gorzej niż "Duma", po przeczytaniu niektórych spojlerów można dojść do wniosku, że to najgłupsza książka ("This is the silliest stuff that ever I heard, jako rzecze szekspirowska Hipolyta). Dlatego nie warto poprzestawać na samych spojlerach i streszczeniach.

A co do spojlerów, to są świetne, kiedy nie masz dostępu do książki, a szybko musisz, koniecznie musisz poznać, co będzie dalej...

Idę poczytać spojlery :)

Sunday, August 7, 2011

Niedziela z poezją

Dziś niedziela, więc może warto byłoby zamieścić coś specjalnego? Pomyślałam o kąciku poetyckim. Będę w nim zamieszczać wiersze, które w jakiś sposób mnie urzekły, zachwyciły czy też wpłynęły na mnie.
Na dobry początek ulubiona poetka moja i mojej Mamy - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.

Pokrzywa widziana z bliska

Z nasępionych krużganków,
Z galeryj obronnych,
Skąd zieleń, ogniem prażąc,
Wrogów upomina,
Wychylają się kwietne, półcalowe donny,
W mantylach fioletowych,
W różowych dominach -
I namiętnością gorsząc
Surową fortecę
Otwierają ramiona
Tęskne i kobiece...

E-booki

Było już sporo o audiobookach, teraz czas na ich elektronicznych kuzynów - e-booki, czyli po prostu elektroniczne książki. Niedługo e-booki mają wyprzeć z rynku tradycyjne, papierowe książki, już teraz najsłynniejsza księgarnia internetowa Amazon sprzedaje więcej e-booków niż wydruków :)W Polsce również można kupić e-booki, jednak są one stosunkowo drogie, więc zakup ich nie opłaca się, lepiej nabyć tradycyjną książkę.Można też oczywiście korzystać z darmowych książek w domenie publicznej. Tutaj, tak jak w przypadku audiobooków, dużo łatwiej mają osoby znające angielski.Wystarczy wspomnieć najstarszą stronę gromadzącą e-booki, Project Gutenberg. Znajdują się tam książki po polsku, jednak nieliczne, większość oferty jest w języku Szekspira.Z polskich stron największa jest Polska Biblioteka Internetowa, nie polecam jej jednak. Mimo iż strona istnieje już kilka lat, nadal nie ma możliwości pobierania e-booków na dysk komputera. Wszystkie trzeba czytać w dodatkowym oknie przeglądarki, podczas połączenia z internetem. Jest jakiś system zakładek, ale praktycznie po otworzeniu książki ponownie trzeba szukać, gdzie skończyło się lekturę. Podsumowując, ze strony korzysta się bardzo niewygodnie.Dużo lepsze są Wolne Lektury, można pobrać e-booki na dysk i to w różnych formatach, jak PDF i EPUB, są również dostępne audiobooki, zwłaszcza do poezji. Niestety oferta strony jest dość skromna; szukałam tam m.in. "Fausta" Goethego, ale z utworów tego niemieckiego wieszcza można ściągnąć tylko "Cierpienia młodego Wertera", a na przykład Schillera w ogóle nie uświadczysz. Ciekawostką jest bogaty zbiór opowiadań Poego po polsku. Polecam tą stronę, jeśli chodzi o literaturę po polsku, ale jest jedna jeszcze lepsza. To Wikiźródła. Znalazłam tam n. "Komediantkę" Reymonta, której próżno szukać w Wolnych Lekturach.Nie można stamtąd ściągać książek, ale istnieje opcja "Utwórz książkę".

Jak już wspominałam, anglojęzyczni mają lepiej:)Dysponują przecież większością katalogu Gutenberga. Warto wspomnieć o jeszcze jednej stronie, jednej z moich ulubionych, a mianowicie o Internet Archive. Z Gutenberga można ściągnąć książki w wielu formatach, ale zazwyczaj są one w formie tekstowej, nie przypominają już tradycyjnych książek. Natomiast w Internet Archive znajdziemy funkcję "read online", która symuluje czytanie papierowej książki, jest nawet animacja przewracania stron :) Książki można pobierać na dysk w wielu formatach, najciekawsze jest to, że w PDF możemy ściągnąć skan książki, zawierający wszystkie elementy, jakie miała oryginalna, papierowa książka, podział na strony i ich numerację, ilustracje (klimatyczne, z epoki).

Tyle o e-bookowych stronach. A co można powiedzieć o samych e-bookach? Wiele miłośników książek jest im raczej przeciwna. Wysuwane są argumenty o przewadze książki papierowej, którą można dotykać, wąchać, ustawić sobie na półce i w ten sposób pełniej obcować z lekturą. Że po prostu tradycyjną książkę czyta się wygodniej. Choć ostatnio doceniłam przyjemność z czytania takich właśnie książek, ogólnie rzecz biorąc, jestem e-bookom przychylna. Lubię je za to, że można czytać przy jedzeniu, bez obawy,że poplami się książkę. Mam specjalny, stary komputer przeznaczony właśnie do lektury e-booków przy kolacji.Często w roku akademickim mam chwilę wolnego dopiero wtedy. Dzięki e-bookom mogę przy jedzeniu czytać na interesujące mnie tematy, a nie tylko te akademickie ;)Lubię je też za to, że dzięki e-bookom mogę poznać zupełnie zapomniane utwory, których na próżno szukać w bibliotece publicznej czy nawet uczelnianej. Strony, jak wspomniane Internet Archive i Google Books oddały mi nieocenione przysługi przy pisaniu pracy magisterskiej, no bo gdzie indziej szukać "Discoverie of Witchcraft" Reginalda Scota czy innych dzieł "elfologicznych"? E-booki to właściwie spełniony sen miłośnika książek, dostęp do najprzedziwniejszych dzieł o każdej porze dnia i nocy.

W przyszłości napiszę o wadach e-booków. Stay tuned ;)

Saturday, August 6, 2011

Skąd brać audiobooki?

Można oczywiście kupować, czy to w sklepach tradycyjnych, czy też internetowych. Można napotkać je również w innych miejscach - np. audiobooka "Władcy Pierścieni" w trzech częściach widziałam w kiosku na krakowskim dworcu. Ale jeżeli znasz język angielski, możesz, drogi czytelniku, sporo na audiobookach zaoszczędzić i nie mówię tu o nielegalnym pobieraniu. Chodzi mianowicie o portal Librivox. Wspominałam już chyba o nim we wcześniejszym wpisie o audiobookach, teraz będzie więcej na ten temat. Jak już napisałam, audiobooki nagrywane są przez wolontariuszy. Takim wolontariuszem może być każdy, wystarczy zarejestrować się na forum i zapytać bardziej doświadczonych użytkowników, jakie książki są jeszcze nie nagrane. Nie trzeba być native speakerem, aby móc nagrywać książki np. po angielsku. Sama nawet zastanawiałam się nad udziałem w projekcie, jako że bardzo lubię czytać na głos. Jak mówi porada na forum, początkujący powinni zaczynać nagrywanie od wierszy lub krótkich opowiadań. Niestety, ze względu na to, że nagrania tworzą wolontariusze, często ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Ale trzeba mieć trochę zrozumienia: nagrywają to zwykli ludzie, którzy nie mają supersprzętu ani nie są aktorami, a poza tym audiobooki można ściągać za darmo.http://www.blogger.com/img/blank.gif Mnie na przykład dosyć podobały się nagrania audiobooków sztuk Szekspira. Co ciekawe, audiobook nagrany był z podziałem na role, a jeden z lektorów, jak przeczytałam na jego blogu, dostał propozycje nagrania komercyjnego audiobooka. Tak więc nagrywanie audiobooków może być niezłym wstępem do kariery ;) Co do spraw technicznych: audiobooki są podzielone na plihttp://www.blogger.com/img/blank.gifki dźwiękowe w formacie MP3 lub OGG, każdy plik zawiera jeden wiersz, jeden rozdział powieści lub jeden akt dramatu. Można ściągać te pliki pojedynczo, ale ja wolę pobierać całość, wygodnie spakowaną w pliku ZIP, który można odsłuchać za pomocą odtwarzacza Foobar. Do niektórych audiobooków można ściągnąć nawet okładkę na płytę :)

Ale, czy jest tam coś ciekawego dla nas, miłośników fantastyki? - zapytasz czytelniku. Audiobooki obejmują ofertę książek public domain - a więc niestety nie znajdzie się tam np. mojego ulubionego Tolkiena; chyba że sięgniemy po kolekcję LibriVox’s Most Wanted poetry collection gdzie znajdziemy pojedyncze wiersze autorów, których większość dzieł nie weszła do domeny publicznej, między innymi Tolkiena. Można pobrać również pierwszy tomik autorstwa innego Inklinga, CS Lewisa:Spirits in Bondage: a cycle of lyrics. Inną propozycją dla fanów fantastyki są kolekcje opowiadań sci-fi: aby je odnaleźć, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę Librivox hasło "Short science fiction collections". Jest już aż 40 odcinków. Oczywiście nie można zapomnieć o klasykach fantastyki, jak np. William Morris.

Istnieje wiele innych stron z darmowymi (i legalnymi!) audiobookami, jednak większość z nich bazuje na nagraniach Librivoxu, zmieniając tylko szatę graficzną i funkcjonalność serwisu. Godna polecenia jest strona Books Should Be Free. Zawiera ona ofertę Librivoxu,ale posiada wiele znaczących udogodnień. Książki są posegregowane według gatunków literackich, języka nagrania, można też przeglądać listę 100 najczęściej pobieranych audiobooków. Do każdego nagrania są komentarze, które pomogą oddzielić ziarno od plew. Ale najważniejszą funkcją moim zdaniem jest możliwość osłuchania kawałka audiobooka bez konieczności jego pobierania, za pomocą odtwarzacza zamieszczonego na stronie. W ten sposób łatwo ocenić, czy głos lektora nam odpowiada, czy też nie. Niestety nie zawsze jest to miarodajne, bo w przypadku powieści często zdarza się tak, że każdy rozdział nagrywa inna osoba. Z drugiej strony jest to dobre do ćwiczenia rozumienia ze słuchu, bo nie przyzwyczajamy się zbytnio do wymowy i akcentu jednego lektora.

Oj, rozpisałam się! W takim razie grzecznie kończę ten wpis i życzę wszystkim miłego słuchania audiobooków :)

Friday, August 5, 2011

To Middle-Earth with Martin

Co prawda napisałam już dzisiejsze minimum, czyli jeden post dziennie, ale jak tylko znalazłam to nagranie, wiedziałam, że muszę je tu wrzucić. Martin ma głos, którego bardzo milo się słucha, można by właściwie słuchać tego godzinami. Ale przecież ważniejsza jest treść. To, co mówił, jakoś mnie poruszyło, zwłaszcza gdy wymienił Minas Tirith. Przypomniał mi się mój pierwszy zachwyt Tolkienem, ten niepowtarzalny. Nigdy potem nie czułam już nic takiego, ani nawet podobnego. Do dzisiaj nie potrafię określić, czym dokładnie było to przeżycie, wiem jedynie, że było piękne i właśnie nienazwane. To jest to, co określam mianem "Tolkienowskiego ducha". Może dlatego nigdy nie odważyłam się przeczytać ponownie ani "Władcy Pierścieni", ani "Silmarilliona", niczego, co czytałam z dziel Tolkiena. Po prostu bałam się i boję, że to, co wtedy czułam, nigdy nie powróci, jest zamknięte w tamtej chwili, w przeszłości, a jedyne, co mi pozostaje, to czasem sobie je przypominać...

Ale oddajmy głos Martinowi...

Polska da się lubić

Książka Steffana Mollera da się lubić :) Jako początkująca germanistyka sięgnęłam po ten tytuł, aby lepiej poznać niemiecką mentalność i trochę Niemców polubić ;)A przez to znaleźć większą sympatię także do ich języka. Książka ma niewątpliwie walory poznawcze, jako że przedstawione są między innymi różnice pomiędzy Polakami i Niemcami, w tym również różnice w sposobie myślenia i zachowania. Nie jest to jednak lektura drętwa, przeciwnie, czyta się lekko i przyjemnie. Widać duże poczucie humoru autora, a także jego dystans do samego siebie, jak i swoich rodaków. A porównania najczęściej wypadają na korzyść Polaków.Niektóre spostrzeżenia są oryginalne i dosyć trafne. Książka spełniła moje oczekiwania i czas spędzony na lekturze nie był czasem straconym. Rzeczywiście dowiedziałam się sporo o sposobie myślenia Niemców, a także odkryłam w sobie pewne niemieckie cechy ;)A przy tym czytanie było dobrą zabawą, zwracając również uwagę na rzeczy, których my Polacy sami nie spostrzegamy na co dzień, jak np. trudność języka polskiego dla obcokrajowców. A jeśli mowa o lubieniu, to można po przeczytaniu trochę polubić Niemców. Może wystarczy tego lubienia na tyle, aby nauczyć się ich języka?

(W książce jest też kilka słówek niemieckich, a nawet można zobaczyć na zdjęciu, czym jest Schwebebahn, znany mi wcześniej z piosenki Neny)

Thursday, August 4, 2011

Pieśń dla Lyanny +spoilery

Ponieważ kobieta jest stworzeniem przewrotnym i zmiennym, w dzisiejszym odcinku będzie o tym, dlaczego jednak lubię GRR Martina (czasami). Być może przekora sprawiła, że najpierw przeczytałam artykuł poświęcony pisarzowi, a następnie zapragnęłam przeczytać opowiadanie "Pieśń dla Lyanny", które, jak opisywał artykuł, było pierwszym nagrodzonym opowiadaniem Martina i pojawiło się też w pierwszym numerze "Fantastyki", jaki został wydany. Na szczęście skan tego numeru znalazł się na CD z archiwum "Fantastyki", które kiedyś było dołączone do czasopisma.
Choć w opowiadaniu pojawiają się imiona później występujące również w PLiO (oprócz Lyanny jest też Robb), opowiadanie należy do gatunku science-fiction, a nie fantasy. Wcześniej zetknęłam się już z tym tytułem na jakimś forum, i wiedziałam, że Lyanna z opowiadania nie ma nic wspólnego z Lyanną powieściową, toteż nie starałam się szukać jakichś podobieństw czy analogii. Akcja rozgrywa się na odległej planecie, w czasie kiedy ludzkość podbiła już kosmos i podróże na różne planety jest czymś normalnym. Martin jednak nie koncentruje się na technicznych fajerwerkach, lecz na psychice i przeżyciach bohaterów. A przeżycia te są niezwykłe, jako iż zarówno Lyanna, jak i Robb są obdarzeni wyjątkowymi zdolnościami - Lyanna potrafi odczytywać najskrytsze myśli obserwowanych osób, Robb z kolei - tylko ich uczucia. Oboje mają do wykonania zadanie: odkryć, dlaczego coraz więcej ludzi przyłącza się do tajemniczego kultu, którego każdy wyznawca dobrowolnie oddaje się na pożarcie dziwnemu stworowi.

Z jednej strony opowiadanie jest trochę przewidywalne, bo już od momentu spotkania dwójki bohaterów z Dopuszczonymi przeczuwałam, że właśnie Lyanna zafascynuje się tym kultem i zechce do niego dołączyć. Z drugiej jednak strony jest również pewna doza tajemniczości. Opowiadanie jest pisane z punktu widzenia Robba, więc nie do końca możemy poznać Lyannę, dowiadujemy się o niej tylko tyle, ile zaobserwuje i "odczyta" o niej Robb oraz co sama wyjawia w dialogach. To jednak zwraca uwagę na jedno z zagadnień poruszanych w utworze: na ile, do jakiego stopnia jesteśmy w stanie poznać i zrozumieć drugiego człowieka? Choć Robb i Lyanna są parą, a do tego obdarzoną niezwykłymi umiejętnościami, nawet w ich związku chwile całkowitego zrozumienia są krótkie. Właśnie możliwość takiego całkowitego zrozumienia pociąga Lyannę w kulcie Zjednoczenia. Wiąże się to z kolejnym zagadnieniem - samotności. Czy wspólnota między ludźmi jest w ogóle możliwa, czy każdy człowiek całe życie jest w mniejszym lub większym stopniu samotny? Czy można naprawdę odwzajemniać uczucia najbliższej osoby? Czym jest miłość? Na te pytania zdaje się znać odpowiedzi kult Zjednoczenia. Miłość odczuwana przez wyznawców tej religii jest czymś, co pociąga Lyannę nie do odparcia i czemu w końcu ona ulega. W pewnym momencie ulega temu również Robb, ale zostaje odratowany. Czym jest właściwie religia Zjednoczenia? Czy rzeczywiście daje swoim wyznawcom pełne zrozumienie i prawdziwą miłość, której tak szukają? Czy przeciwnie, jest groźną sektą, która zniewala swoich wyznawców "bombardowaniem miłością", a potem dosłownie ich pożera? To już każdy czytelnik musi sam rozsądzić. Przyznam, że kiedy zaginęła Lyanna, od razu przypuszczałam, gdzie się ona udała. Miałam też nadzieję, że będzie ona właśnie w tej jaskini, którą odwiedzi Robb i uda się ją uratować. Jednak nie ma wątpliwości, że ostatecznie zginęła. Mimo wcześniejszej chwilowej fascynacji ruchem Zjednoczenia, Robb nie przyłącza się do ukochanej, lecz wraca na rodzinną planetę. Wie, że bez Lyanny nic nie będzie już takie, jak kiedyś, lecz w stosunku do Zjednoczenia pozostaje sceptyczny. Odjeżdża, aby ułożyć sobie życie bez ukochanej, choć będzie ono bez sensu. Być może kiedyś wróci, aby zjednoczyć się z Lyanną? Czy raczej pozostanie nieufny, przekonany, iż kult jest oszustwem, który pozbawił go ukochanej?